W poniedziałek
miałam do pracy na 10. Jane ustaliła taką zmianę by pracownicy sobie odpoczęli
po wyjeździe.
Mijały
kolejne dni a ja zbliżałam się coraz bardziej do Maximilliana i jakoś nie
umiałam mu odmawiać. Wychodziliśmy razem kilka razy w tygodniu, raz na lunch,
raz na spacer, czasami do klubu. Z epiką Marsa urwał mi się kontakt, wszyscy
byli zajęci i nie mieli czasu by do mnie zadzwonić czy napisać wiadomość. W
ciągu tygodnia nie dostałam od Ryana żadnego smsa. Było mi smutno i zapomnieć
pomagał mi właśnie Max, który był przy mnie na każde skinięcie palca. Mimo, że
miałam przy sobie również Willa i Morgan, potrzebowałam męskiego ramienia, w
którym zawsze miałabym oparcie. Czułam się po prostu samotna w tym wielkim
mieście. Jak mieszkałam w Polsce wśród grona znajomych zawsze uważałam, że nie
potrzebny mi facet, bo nie czułam się ani trochę samotna. Nawet pisałam o tym z
Edmondem, który mówił, że u niego jest zupełnie odwrotnie, on musi z kimś być.
W tamtym momencie w ogóle go nie rozumiałam a teraz się z nim poniekąd
jednoczę.
Było
piątkowe popołudnie. Z pracy wychodziłam o szesnastej. Na podjeździe stało
dobrze mi znane czarne BMW, a o maskę stał oparty przystojny mężczyzna ubrany w
szare garniturowe spodnie, białą, dopasowaną koszulę, którą miał lekko rozpiętą
a na jego nosie znajdowały się czarne okulary przeciwsłoneczne.
- Cześć Cass!
– powiedział ruszając w moją stronę, gdy przekraczałam próg. Wyglądał yhh… jak
z jakiegoś hollywoodzkiego filmu. Podszedł do mnie, objął w talii i ucałował
policzek. Był to miły gest.
- Cześć.
Wolny wieczór? – zapytałam.
- Tak. Co
dziś robimy? Może bilard? Albo kręgle? – proponował.
Z Maxem jest
zupełnie inaczej niż z Peterem. Z Brunem mogłam siedzieć cały dzień w domu,
leżąc na kanapie, jedząc i po prostu rozmawiać, za to Max lubił spędzać czas
aktywnie, ciągle w ruchu. Lubił wychodzić na miasto, dobrze się bawić, spotykać
z przyjaciółmi. Brakowało mi trochę leniwego, przyjemnego wypoczynku.
- Cokolwiek.
– odpowiedziałam. Powoli przyzwyczajałam się do takiego trybu życia.
- W takim
razie zapraszam. – otworzył drzwi od strony pasażera, bym wsiadła, co od razu
zrobiłam.
Pojechaliśmy
pierw do mnie, żebym mogła się odświeżyć. W tym czasie Max załatwiał jakieś
sprawy służbowe korzystając z mojego laptopa. Przebrana wróciłam do salonu, gdzie
usiadłam obok mężczyzny i położyłam swoją głowę na jego silnym ramieniu. O… tak
bym mogła przesiedzieć cały wieczór.
- To jak,
zbieramy się? – zepsuł ten moment w sekundę.
- Jasne. –
powiedziałam uśmiechając się sztucznie. Różniliśmy się bardzo, ale lubiłam go
równie mocno, więc przystawałam na jego propozycje, nie stawiając się.
Dostosowywałam się do otocznia i wychodziło mi to na dobre. Jestem niczym
kameleon.
Następnego
dnia wstałam po dwunastej. W końcu się wyspałam! Przez chwilę przeszła mi myśl
o odpuszczeniu sobie dzisiaj siłowni, ale szybko ją wybiłam z głowy. Poszłam
pieszo w docelowe miejsce, gdzie pogadałam przy recepcji chwilę z Cubą, który
kończył zajęcia i z którym Morgan coś nie wychodziło. Narzekała ostatnio, że
nic na niego nie działa i te zajęcia dla niej to katorga, ale jak to ona - nie
poddaje się.
Za tydzień z
Maxem wybieramy się na koncert, nie mogę się doczekać. Czas szybko leci, jestem
w ciągłym biegu i nawet nie zdaję sobie sprawy, że tak można. W Polsce raczej
spędzałam samotnie i leniwie czas, nie chciało mi się kilka razy w tygodniu
widywać ze znajomymi. Raz w tygodniu to był wielki sukces. Zatęskniłam trochę
za rodziną, nie da się tego ukryć, ale podobało mi się tutejsze życie. Sama nie
wiem czy wrócę do Polski we wrześniu, czy może zostanę tutaj i będę wiodła
energiczne życie, do którego w końcu przywyknę.
- Cześć
Kasia. – powiedziała Morgan siadając na rowerku obok.
- No, cześć.
Co u ciebie?
- Sama. –
skwitowała.
- Czyli
koniec z Gregiem?
- Z Gregiem
to już dawno. Teraz był Mike, ale w sypialni wiało nudą. – rozbrajała mnie jej
szczerość.
- Mogę cię
umówić z Ryanem, nie miał nic przeciwko. Za tydzień będzie w mieście. Albo
wiesz co… pójdziesz po prostu na ten koncert, razem z Williamem i ja tylko
zadzwonię do Mięśniaka i sami się zgadacie. Nie będę pośrednikiem.
- Nie miał
nic przeciwko? Pff… Nie muszę się z nim spotykać, ale na koncert z chęcią
pójdę, jeśli ty chcesz koniecznie na Macklemore’a iść…
- W takim
razie wszystko ustalone. Cuba nadal nieugięty?
- Nie. Chyba
naprawdę jest homoseksualny, ale nie mam nawet jak z nim pogadać, bo ciągle mi
przypomina, że mam być cicho i ćwiczyć. – mówiła oburzona, na co się zaśmiałam.
– Idziemy na lody? – dodała ze smutną miną, skrzywdzonego dziecka.
- Dopiero co
przyszłyśmy, przecież…
- I tak
chude z nas zdziry. No, chodź! – krzyknęła na odchodne, gdy ja nadal siedziałam
w miejscu, tocząc walkę wewnętrzną.
- Yh… idę –
wymamrotałam i poczłapałam za nią. No i nici z ćwiczeń.
Chodzenie do
parku na lody stawało się powoli naszą tradycją.
Po
wypucowaniu mieszkania, tradycyjnie zrobiłam obiad, na który zaprosiłam
Williama. Morgan dalej realizowała plan zdobycia Cuby, chociaż wszyscy
wiedzieliśmy, że jej się to nie uda.
- Zaraz lecę
do szpitala dziecięcego. – oznajmił Will. Mówiąc o pracy i wolontariacie od
razu poważniał. – Może chcesz iść ze mną, co? Mary się ucieszy widząc nową
twarz, a tobie się przyda oderwanie od tej nudnej codzienności. Sama mówiłaś,
że lubisz dzieci.
- Jasne, że
lubię, ale chyba jestem zbyt wrażliwa na cudze cierpienie, tym bardziej dzieci.
Jeśli tam pójdę to się popłaczę, a to im raczej nie pomoże.
- Jesteś
pewna? Początki są trudne, ale zobaczysz jak podnosi na duchu uśmiech takiego
chorego dziecka. – namawiał mnie.
- Mogę z
tobą iść, ale nic nie obiecuję.
- I tak
trzymać!
Po pysznym
obiedzie, przy którym się nieźle napracowałam, ruszyliśmy do szpitala. Bałam
się trochę, że rozkleję się jak będę oglądać chore dzieciaczki.
Przy wejściu
Will zapoznał mnie z Mary, która dowodziła wolontariuszami. Skierowała nas do
świetlicy gdzie większość dzieci się bawiła, oglądała bajki, bądź grała w gry
planszowe. Wcześniej założyłam fartuch przyniesiony przez Willa.
- Willy! –
podbiegła mała mulatka przytulając się do jego nóg.
- Cześć
Lilly, jak się czujesz? – zapytał mężczyzna podnosząc ją do góry.
- Dobrze. –
dziewczynka miała około pięciu lat.
- To się
cieszę. Przyprowadziłem moją dobrą koleżankę, poznaj Cassie. – wskazał na mnie.
- Cześć, jestem
Lilly, oprowadzę cię. – mówiła wyrywając się Wiliiamowi na co się uśmiechnął.
Była pełna energii, tak jak on, gdy był w gronie przyjaciół.
Dziewczynka
żywo opowiadała o swoich kolegach, koleżankach, przedstawiała mi personel oraz
innych wolontariuszy. Była urocza i pełna radości. Zarażała wszystkich dookoła
dobrym humorem, ja sama nie umiałam się przestać szczerzyć jak głupi do sera.
Po spacerze po szpitalu, który znała jak swoją kieszeń, wróciliśmy do
świetlicy.
- Masz takie
ładne włosy. – chwyciła kosmyk i zaplotła wokół palca. Dziewczyna z tego co
mogłam wywnioskować miała białaczkę. Na głowie nosiła chustkę i mimo
tryskającej z niej energii można było zauważyć na jej twarzy zmęczenie.
Chwyciłam ją delikatnie i posadziłam sobie na kolanach, była taka leciutka.
- Długo
jesteś w szpitalu? – zapytałam.
- Moje
ciocie pielęgniarki powiedziały, że mama mnie tu przywiozła jak miałam dwa latka.
Nie mam do niej żalu, nie widziałam jej tu nigdy i nie pamiętam jak wyglądała,
ale powiedziały mi też, że wyglądam zupełnie jak ona. Podoba mi się tutaj. –
mówiła z uśmiechem. Nie pamięta rodziny, więc nie wie jak można inaczej żyć niż
tak jak ona, spędzając niemal całe życie w tym ośrodku.
- A długo
znasz Williama?
- Od kiedy
pamiętam do mnie przychodził, kocham go najbardziej na świecie. Jest zawsze
taki wesoły i zabawny. – zaśmiała się patrząc na niego, kiedy właśnie wygłupiał
się, puszczając do niej oczko. – Będziesz jego żoną? – spytała poważnie.
- Nie,
niestety. Ale fajny z niego facet, co?
- Nooo… ja
bym za niego wyszła.
- Lubisz
muzykę?
- Nie mam za
bardzo jak, ale ostatnio Willy śpiewał bardzo fajną piosenkę, taką wesołą i
nawet słyszałam ją w radiu raz, jak czekałam z Ally przy recepcji. – mówiła z
wesołymi iskierkami w oczach. – Willy, zaśpiewaj mi tą piosenkę! – krzyknęła do
niego, na co podszedł patrząc na mnie nieco zakłopotany.
Bo dzięki tobie czuję się
jakbym był zamknięty przed niebem
zbyt długo, zbyt długo..
Tak, sprawiasz że czuję się
jakbym był zamknięty przed niebem
zbyt długo, zbyt długo…
jakbym był zamknięty przed niebem
zbyt długo, zbyt długo..
Tak, sprawiasz że czuję się
jakbym był zamknięty przed niebem
zbyt długo, zbyt długo…
Dziewczynka wstała z miejsca i zaczęła tańczyć,
gdy on śpiewał świetnie znaną mi piosenkę. Nie pozostało mi nic innego jak się
tylko uśmiechać. Rozglądnęłam się na spokojnie po osobach zgromadzonych w tym
pomieszczeniu. Dzieci, choć niektóre z kroplówkami, uśmiechały się od ucha do
ucha, oglądając Williama, który robił przedstawienie z użyciem marionetek.
Wydawał z siebie śmieszne odgłosy i co rusz zmieniał głosy. Na drugim końcu sali
dzieci siedziały zgromadzone w kółku i słuchały z przejęciem młodej kobiety,
która czytała z ekspresją bajkę. Dzieci były skupione jak w transie. Czułam, że
będę tu częściej wpadać…
Wieczorem zadzwonił do mnie Max,
oznajmiając, że idziemy na kolację. Nie przyjmował sprzeciwu, więc tylko spytałam,
jaka to restauracja, by wiedzieć jak się ubrać. Okazało się, że to elegancki,
wręcz ekskluzywny lokal, więc sukienka to był przymus. Wzięłam moją jedyną,
nadającą się kieckę, która była czarna i idealnie dopasowana oraz czarne,
uniwersalne szpilki, na które przy tak wysokim partnerze mogłam sobie pozwolić
(nie szukać porównań).
Pod budynek, tradycyjnie podjechaliśmy
jego samochodem. W lokalu dominowało złoto i beż, wyglądał szykownie i drogo.
Nie lubiłam takich miejsc, czułam się co najmniej nieswojo. Pan z obsługi
zaprowadził nas do zarezerwowanego stolika, gdzie odsunął mi krzesło.
- Co zamawiamy? – zapytał, uśmiechając
się uroczo. Był przystojny, uprzejmy, szanował mnie i jest dobrze wychowany,
czego chcieć więcej?
- Zdaję się na ciebie. – odpowiedziałam
zamykając menu i odkładając na stół. Nie miałam pojęcia, co oznacza większość z
tych francuskich, bądź cholera wie, jakich dań. Mężczyzna skinął na kelnera, po
czym złożył zamówienie. Opowiadałam mu, co dziś robiłam, tak jak on mi.
Nieznacząca pogawędka. Zjedliśmy kolację, która była dobra, ale z pewnością nie
warta swojej ceny. Max nic nie pił, za to ja wlałam w siebie dwie lampki wina.
- Nie mówiłem ci jeszcze, że pięknie dziś
wyglądasz… - szepnął nachylając się ku
mnie i całując mój policzek.
- Dziękuję.
Po chwili ciszy znów zaczął mówić.
- Myślę, że powinnaś o tym wiedzieć… -
zaczął poważnie.
- Co? Jesteś stwórcą Windowsa? – zażartowałam,
na co wybuchnął śmiechem. Jak kiedyś wspominałam, po alkoholu jestem
odważniejsza i nie myślę długo nad odpowiedziami, które często okazują się nie
na miejscu bądź po prostu śmieszne.
- Nie, niestety. Chciałbym żebyś
wiedziała, że mimo twojej przygody z Brunem, jestem tutaj by cię zdobyć.
Podobasz mi się i chciałbym żebyś ze mną była, bo tak jak mówiłaś z nim był to
nic nieznaczący epizod, a ja chciałbym z tobą spędzić tyle czasu ile będzie nam
dane. – mówił szczerze patrząc mi w oczy. Zawstydziłam się i sama nie wiedziałam,
co powinnam w tej sytuacji odpowiedzieć. Bo w moim sercu miejsce było zajęte
przez Marsa, którego nie mogę wyrzucić z głowy choćby na chwilę i nie wiem
kiedy mu powiedziałam, że to nic nie znaczący epizod, ale najwidoczniej
kłamałam. Żeby zapomnieć, najłatwiej znaleźć kogoś na puste miejsce, które przy
mnie zdecydowanie było.
- Max… Chciałabym spróbować. –
odpowiedziałam z uśmiechem. Mam nadzieję, ze nie widział skrywającej się we
mnie niepewności, co do podjętej decyzji. Wstał z miejsca i chwycił moją dłoń,
którą ucałował.
- Cieszę się. Chodźmy…
Wyszliśmy na zewnątrz gdzie mnie
przytulił i w swoich ramionach delikatnie musnął ustami moje wargi. Zrobiło mi
się przyjemnie ciepło, co uznałam za dobry znak.
- Słyszysz? – zapytałam nasłuchując
piosenki.
- Tak, ale chodźmy już bo zimno.
Przeziębisz się.
- Zatańczmy! – wpadłam na świetny pomysł.
- Cassie, nie żartuj. Nie wypada. –
zgasił moją radość spowodowaną usłyszeniem pięknej, wolnej piosenki. Nie
zauważył smutku widniejącego w moich oczach. Słysząc ostatnie takty piosenki
odjechaliśmy w stronę mojego mieszkania.
Będziesz mnie pamiętać, gdy zachodni wiatr będzie wiał
Ponad polami jęczmienia
Możesz powiedzieć temu Słońcu w jego zazdrosnym niebie
O tym jak chodziliśmy wśród złotych pól
Będę go pamiętać…
Zaprosiłam go do środka, widać było, że
chciał, więc zaproponowałam z uprzejmości. Po jego reakcji stwierdziłam, że
albo to ja jestem dziecinna, albo to on zbyt poukładany. Czy kiedyś będzie w
stanie zrobić coś, co odstaje od normy? Jeśli nie, to już zaczyna mnie
irytować.
Stanęłam przed lustrem i zdejmowałam
naszyjnik. Podszedł do mnie od tyłu, tak, że widziałam jego odbicie w lustrze i
to jak kładzie ręce na moich biodrach spoglądając na mnie przez pryzmat lustra.
Uśmiechnął się widząc jak przymykam oczy i wtulam się w niego bardziej. Miło
było czuć kogoś ciepło. Starałam się wczuć jak najbardziej mogłam, czerpać z
tego jakąś przyjemność, ale oprócz słowa „miło” nie jestem w stanie nic dodać. No może, przyjemnie. Chciałam przerwać ten
moment, bo wiedziałam, że to nie ma w tym momencie sensu, dodając, że byłam
zirytowana jego reakcją na mój spontaniczny pomysł. Sama byłam nieśmiała i
wpadając na taką ideę czułam potrzebę akceptacji a nie odtrącania jej.
- Przepraszam, jestem zmęczona. –
wykręciłam się z jego uścisku, odwracając się ku jego twarzy. Spojrzał uważnie
na mój krzywy uśmiech i odwzajemnił go.
- Jasne. Trzymaj się. – przytulił mnie i
musnął moje usta. Znów poczułam, że to nie na miejscu, ale starałam się
przekonać i uwierzyć, że robię to co powinnam.
Gdy wyszedł z mieszkania poczułam ulgę i
swobodę. Teraz mogłam być sobą. Mimo, że było już po dwudziestej drugiej, włączyłam
muzykę i podążyłam do łazienki, odprawiając swój wieczorny rytuał w łazience i
później w pokoju. Nie byłam śpiąca, za dużo myśli skumulowało mi się pod
kopułą. Włączyłam laptopa i sprawdziłam, co nowego w świecie… Tragedie,
wypadki, wybuchy a u mnie małe trzęsienie ziemi. I co ja mam robić? Może
niepotrzebnie dałam nadzieję Maxowi? Cholera… teraz to ja już nic nie wiem.
Najłatwiej by mi było po prostu stąd wyjeżdżając.
W niedzielę Maximilliam zaprosił mnie do
siebie. Mieszkał w małym domku, w spokojnej, zielonej okolicy, podobnej do tej
gdzie mieszka Edmond. Apropo tego chłopaka, po tym jak napisał to jedno słowo i
mu nie odpisałam, próbował jeszcze raz standardowym, „co tam?” jakby nigdy nic
się nie stało. Nie odpisałam, nie chciałam się narażać na problemy z kolejnym
osobnikiem płci męskiej. Chcę spokoju z jednym u boku. Czy to dużo?
O 12 wyszłam z domu i dojechałam
autobusem z przesiadką na miejsce. Max powiedział, że nie przyjedzie po mnie z
nieznanych mi przyczyn, więc musiałam sobie sama poradzić. Mężczyzna przywitał
mnie w drzwiach słodkim całusem… Przyzwyczajałam się do tego, powoli wchodziło
to w rutynę, która mi nie przeszkadzała.
- Witaj w moich skromnych progach. –
powitał mnie i zaprosił do salonu, gdzie na stole były przygotowane przekąski.
Rozejrzałam się po mieszkaniu, które przypominało męskie cztery ściany. Było
ciemno, bez żadnych udziwnień, panował tu mały bałagan, ale nie taki, który by
przeszkadzał.
- Siadaj! – wyrwał mnie z transu.
Zrobiłam jak powiedział. Usiadłam niepewnie na wygodnej, zapadającej się pod
moim ciężarem kanapie.
- Co oglądamy?
- Tak wcześnie będziemy oglądać film? –
zapytałam zdziwiona. Sama nie wiem, czego oczekiwałam tu przychodząc.
- No pewnie, mam jakieś romansidła,
pożyczyłem od siostry. – mówił, przeglądając pudełka z płytami.
- Włącz cokolwiek. – było mi to wszystko
jedno. Chciałam w miło sposób spędzić czas.
Oglądaliśmy komedię romantyczną w ciszy,
przytulając się. Max wciągnął się w fabułę i odzywał się półsłówkami, gdy
nawiązywałam do danego wątku. Chyba bardziej lubił takowe filmy ode mnie.
- Zrobiłem obiad, reflektujesz na
zapiekankę z ziemniakami? – uśmiechnął się uroczo, mrugając brwami w zabawny
sposób.
- Zawsze! – uśmiechnięta podążyłam za nim
do kuchni. Przez żołądek do serca, jak to się mówi. A jak się okazało Max sobie
nieźle dawał radę w kuchni i zapiekanka była przepyszna. Później oznajmił, że
idzie z chłopakami pograć w kosza. Powiedział, że jak chcę to mogę pójść z nim,
będą dziewczyny, które poznałam w klubie. Już nawet nie pamiętałam ich imion,
ale to nie ważne. Zgodziłam się.
Całą drogę trzymał mnie za dłoń, co było
strasznie miłe. Czułam się w jakiś sposób wyróżniona. Gawędząc doszliśmy do nieogrodzonego
boiska, gdzie było już stado mężczyzn i kilka dziewczyn siedzących na ławkach
przy nim. Max od razu pobiegł do kolegów, wcześniej cmokając mnie w czoło, a mi
pozostało dosiąść się do dziewczyn, które nie darzyły mnie chyba zbyt wielką
sympatią. Zauważyłam, że ławka naprzeciw jest wolna, więc postanowiłam jednak
ich uniknąć i zająć miejsce z daleka od nich.
Mecz był nudny… Nie lubiłam koszykówki,
wolałam oglądać piłkę nożną albo tego amerykańskiego baseballa. Dlatego w przerwie,
gdy mężczyzna do mnie podszedł, pożegnałam się z nim, wymyślając wymówkę na
poczekaniu i pojechałam do domu.
W sumie wymówka nie była totalnie
zmyślona, bo na środę musiałam wykonać rozliczenie dla Jane. Kolejne dodatkowe
zlecenie, które było łatwe i przyjemne. Zrobię to dziś i będę miała z głowy.
Po niecałej godzinie byłam już w domu,
gdzie od razu założyłam wygodne papcie i przebrałam się w dres. Zasiadłam z
chipsami przed laptopem i otworzyłam Excela, który stał się moim przyjacielem w
ostatnich tygodniach. By milej mi się pracowało, włączyłam radio, przy okazji
zwracając uwagę na nowe, fajne piosenki. Gdy jedna z nich zaczęła lecieć, nie
mogłam się powstrzymać wsłuchiwania w jej tekst, który tak pasował… Nie była to
nowa piosenka, ale wcześniej nie miałam jak się ustosunkować do tekstu, który
teraz mnie poruszył.
To już siedem godzin i piętnaście dni
Odkąd odebrałeś mi swoją miłość
Wychodzę każdej nocy i śpię cały dzień
Odkąd odebrałeś mi swoją miłość
Odkąd ciebie nie ma, mogę robić co zechcę
Widywać kogokolwiek mi się spodoba
Jadać kolacje w modnej restauracji
Lecz nic
Powiedziałam - nic nie może wyleczyć tego smutku
Ponieważ nic nie jest równe..
Nic nie jest równe tobie
No cóż… Nie mogłam powstrzymać łez
spływających po moich policzkach, a tak bardzo starałam się zapomnieć, skupić
na czymś innym. Cholera, chyba już zawsze będę tylko o nim myśleć. Głupia,
naiwna Kasia. Nienawidzę siebie za to! Jedna piosenka, a ja już ryczę za nic
niewartym kolesiem. Skupmy się na Maximilianie… Porządny z niego facet, prawda?
Cały tydzień z niecierpliwością
wyczekiwałam koncert mojego ulubionego rapera. Max chyba za nim nie przepadał,
znaczy, nie był jego fanem, z pewnością znał jego dwa największe hity i na tym
koniec. Mam nadzieję, że wyluzuje się na tym koncercie i zaszaleje razem ze
mną. Przez ten tydzień był taki słodki, przyjeżdżał po mnie, dwa razy jedliśmy
wspólny lunch, co zbliżało nas jeszcze bardziej. Starałam się nie trzymać
dystansu a on starał się robić na mnie najlepsze wrażenie, co mu wychodziło
całkiem dobrze. William się nieco obraził, ze względu na to, że spędzam z Maxem
za dużo czasu i dla niego nie mam ani chwili wolnej, tak samo Morgan. Z Mają
poniekąd też mam ograniczony kontakt z powodu braku czasu.
W piątek po pracy skoczyłam do domu się
odświeżyć i szykować na wieczór pełen wrażeń. Will i Morgan już wcześniej dostali
ode mnie wejściówki na koncert Marsa, a z Ryanem byłam umówiona na dzień
jutrzejszy, żeby pogadać. Chłopacy wylatują w niedzielę rano, bo na następny
dzień mają kolejny koncert w LA, na który zresztą Ryan chciał mnie wkręcić, ale
Max zabiera mnie na kolację, więc musiałam odmówić. Zaraz, zaraz, musiałam czy
chciałam? Pozostawmy to bez komentarza.
Pod klub dojechaliśmy w pół godziny. Nie
było długiej kolejki, jako że była to raczej kameralna impreza, w małym klubie.
Liczyłam na świetną zabawę i zajebistą atmosferę. Od Macklemore’a niczego
innego oczekiwać nie można, jako, że jest to niesamowicie pozytywny człowiek, o
czym przekonałam się na własnej skórze. Tak jak myślałam, tego momentu nie
zapomnę do końca życia. Szalałam razem z tłumem do jego piosenek. Nawet Max się
trochę wyluzował i starał się wczuć w imprezowy klimat. Było niesamowicie! Darłam
się w niebogłosy razem z ludźmi, którzy zgromadzili się tu by się dobrze bawić.
Nawet przez sekundę nie przeleciała mi przez głowę myśl o innym koncercie
odbywającym się w tym mieście, na którym mogłam być. Cieszę się, że wybrałam tą
opcję a nie inną. Wydaje mi się, że zbliżyłam się jeszcze bardziej do mężczyzny,
z którym spędziłam ten szalony wieczór. Po czułym pożegnaniu, zamknęłam się w
mieszkaniu, ale po chwili usłyszałam dzwonek wydobywający się z mojej komórki.
Dzwonił Ryan.
- Słucham cię mój drogi. Nie możesz się
doczekać naszego jutrzejszego spotkania? – ułożyłam się wygodnie na kanapie.
- Tak. Trafiłaś. Po pierwsze, żałuj, że
cię nie było a po drugie będę po ciebie za 20 minut.
- Słucham?
- Tak jak słyszałaś, szykuj się i
jedziemy!
- O czym ty do mnie mówisz?
- Wiesz, co to after party? Po koncercie
trzeba dobić się dobrą imprezą i właśnie na taką cię zabieram.
- Jestem zmęczona po całym dniu pracy
Ryan. Ja wiem, że twoja praca to jeżdżenie sobie z chłopakami po sklepach lub
słuchanie jak sobie grają, ale ja tak niestety nie zarabiam.
- Proszę, Cassie.
- Nie Ryan, nie dziś. Nie mam siły nawet
wstać z kanapy.
- Znów nie będziemy się tak długo widzieć
a ty mnie zlewasz. – nie powiem, że nie wzbudziło to we mnie małego poczucia
winy. Był już moment, w którym zaczęłam rozważać wszystkie za i przeciw.
- A mogę przyjść z Maxem? – zapytałam
myśląc o chłopaku. Może chciałby mi potowarzyszyć.
- A co jest u ciebie?
- Nie, ale jesteśmy razem, więc powinnam
chyba go zabierać na takie wypady… w sumie to nie znam się, ale wydaje mi się, że
tak należy… - zaczęłam się plątać. Nie wiem, co powinnam robić a czego nie. Nie
byłam w związku i chyba nie byłam do tego stworzona. Czułam się niezręcznie.
- Jesteś z nim? Eh…
- Nie stękaj.
- Dobra, zgoda. Będę po ciebie za 20
minut, jak jego nie będzie to jedziemy sami, jasne? Nie będę czekał na tego
buca.
- Ryan!
- No, dobrze, dobrze. Pa.
- Pa.
Zadzwoniłam do Maxa. Jego reakcja po raz
kolejny mnie zniechęciła i wprawiła w zły humor. Powiedział, że on jest zmęczony
i nie pojedzie i ja też powinnam zrobić tak jak on. Zignorować przyjaciela i
zostać w domu. Z bezradności zachciało mi się płakać. Ja już naprawdę nie wiem,
co mam do jasnej cholery robić żeby zadowolić wszystkich. Byłam przemęczona i
smutna. Odechciało mi się na dobre imprez.
Skoczyłam z ociąganiem do łazienki i się
szybko odświeżyłam. Owinięta ręcznikiem położyłam się na łóżku. Nic mi się nie
chciało, a sufit wydawał się taki interesujący. Dzwonek do drzwi wyrwał mnie z
transu. Leniwie zwlekłam się z łóżka, wiedząc, kogo znajdę po drugiej stronie.
- Hej młoda! – na przywitanie porwał mnie
w swoje silne ramiona i okręcił wokół swojej osi. Było to miłe i wywołało
delikatny uśmiech na mojej twarzy.
- Cześć! – odpowiedziałam, gdy postawił
mnie na ziemi.
- Ty jeszcze nie gotowa? Dalej! Wciskaj
się w jakąś seksowną kieckę i lecimy imprezować! A ten Max będzie czy nie? –
mówił rozglądając się po mieszkaniu w poszukiwaniu mężczyzny.
- Nie, nie będzie. Ja sama zastanawiam
się czy jechać.
- Nie rób mi tego! – zaprotestował od
razu. Podszedł do mojej szafy przeglądając ciuchy.
- Ryan, nie grzeb w moich rzeczach! –
skarciłam go, na co nie zwrócił uwagi tylko wyjął jedną z niewielu sukienek i
rzucił we mnie.
- Dalej, ubieraj się, rób co tam musisz i
jedziemy.
- Nie chce mi się.
- A mi tak,
więc poświęć się i jedź ze mną do najlepszego klubu w mieście! Taksówka czeka,
więc spręż tyłek i lecimy.
Westchnęłam
tylko wiedząc, że go nie przegadam. Wróciłam do łazienki gdzie pomalowałam się
i ubrałam w wybrany przez Hawajczyka strój.
- Pięknie. –
skwitował i pociągnął mnie za dłoń w stronę drzwi.
- A buty i
torebka? – zaśmiałam się.
- No szybko,
leć. – puścił mnie a ja skierowałam się w stronę łóżka gdzie wrzuciłam
najpotrzebniejsze rzeczy do małej torebki i ubrałam szpilki.
- Możemy
jechać. – stwierdziłam wychodząc z Ryanem, wcześniej oczywiście gasząc świtało
i zamykając drzwi.
Samochód
faktycznie czekał a w nim zniecierpliwiony taksówkarz. Niech nie narzeka, ma za
to płacone.
- Zapraszam!
– przyjaciel otworzył mi drzwi i zaprosił do środka.
- Dzięki.
Całą drogę
Keomaka gadał jak katarynka. Z uśmiechem słuchałam jego anegdotek z trasy,
które nie omijały tematu Marsa. Zobaczę go za kilkanaście minut, teraz do mnie
to doszło. Zestresowałam się i zaczęłam panikować wymyślając wymówki jak się
szybciej stamtąd zmyć. Nie wytrzymam w jego towarzystwie kilku godzin. Ja.. nie
jestem na niego odporna. Inaczej by było jakby był ze mną mój „facet”, ale nie
moja wina, że mnie olał. Znowu żałuję decyzji zgodzenia się na ten związek. Nie
powinnam się chyba zmuszać do czegoś takiego, powinnam być sama i się z tym
pogodzić zamiast wplątywać się w jakąś chorą sytuację, z której niełatwo będzie
się wyplątać. Przecież Maximillian podobno do mnie coś czuje… A ja? Przyjaźń?
Choć nawet Ryan jest mi bliższy.
- Słuchasz
mnie? – dopominał się Ryan.
-
Przepraszam, mam trochę na głowie. – przyznałam.
- Max? Czemu
ty w ogóle z nim jesteś? – powiedział z wyrzutem.
- Chyba nie
lubię być sama… - wiem, że z nim mogłam być szczera.
- Myślałem,
że ciebie i Hernandeza coś wcześniej połączyło.
- Też tak
myślałam, ale nie szukam przygód. Nie potrzebuje tymczasowego chłopaka, który
kręci z każdą laską, która stanie mu na drodze.
- Wiesz…
zawsze to coś… - zażartował, na co posłałam mu mordercze spojrzenie. –
Przepraszam. – dodał od razu z tym uroczym uśmiechem.
- I tak nie
mogę się na ciebie gniewać. – uśmiech sam się pojawiał na mojej twarzy. Dużo
nie było mi potrzeba w tej chwili.
- Awww…
słońce ty moje! Ale nie spoufalaj się ze mną tak przy Morgan, okej? Myślę, że
coś z tego będzie. – wyznał mi.
- Tak?
- Tak,
dobrze się dogadywaliśmy. Szalona kobieta. – w oczach aż mu zaiskrzyło.
- Cieszę
się. – skwitowałam z uśmiechem, ale i trochę z zazdrością. Szkoda, że ja nie
umiem znaleźć kogoś odpowiedniego.
Dojechaliśmy
w miłej atmosferze, ja starając się nie myśleć o nadchodzącym spotkaniu, a Ryan
wciąż nawijający o wszystkim i niczym. Jak miło się go słuchało.
Weszliśmy
bez kolejki, Ryan tylko skinął do ochroniarza a ten nas przepuścił bez słowa.
-
Znajomości… - skwitowałam, na co przyjaciel się wesoło zaśmiał.
Tradycyjnie
ekipa zajmowała dużą lożę, gdzie oprócz chłopaków było pełno pięknych pań.
Marsa tu nie było, co sprawiło mi małą ulgę, ale wiedziałam, że i tak nie
uniknę tego spotkania. Na samym środku siedziała roześmiana Morgan a przy niej
Will, który z szerokim uśmiechem rozglądał się po chłopakach. Pokiwałam w ich
stronę, od razu ruszyli z miejsca i mnie uściskali przekrzykując się i dziękując
mi za bilety na koncert, bo był wyśmienity. Czułam się jakby mnie dużo ominęło.
W końcu udało mi się od nich oderwać i przywitać z resztą. Ryan porwał już
Morgan w ustronniejsze miejsce. Nie wnikam czym się zajmą. Zasiadłam z nimi,
żywo dyskutowali, kto ile wypił a ja szukałam Marsa. Wiem, że był niski, ale
cholera chyba powinnam go zauważyć mimo wszystko. Może poszedł? Żal? To chyba
lepiej… gubię się, nie wiem sama, co bym chciała. Znaczy wiem, ale nie będę się
do tego przyznawać na głos.
- Cześć
piękna! – usłyszałam zachrypnięty głos tuż przy uchu. Dreszcz przeszedł mi
przez całą długość kręgosłupa na skutek, czego wzdrygnęłam się powodując śmiech
u napastnika.
- Cholera! –
wymsknęło mi się a Bruno wybuchnął jeszcze głośniejszym śmiechem. Oczywiście, że
był to on. Stał za kanapą uchachany jak zawsze.
- Co u
ciebie słodka? – pytał wychylając się przez oparcie. Wisiał mi niemal nad
głową.
- Wspaniale,
oprócz zawału, który właśnie przeżyłam. – muszę wspominać o tym, że świetnie
się dziś prezentował? Eh…
- A ja mam
do ciebie żal, że olałaś mój wspaniały występ. W sumie nie wiem, co ja robię z
tobą w jednym pomieszczeniu. – mówił udając poważnego. Wiedziałam, że żartuje,
ale co ja poradzę, że lubię wkręcać ludzi? Udałam zasmuconą, niemal płaczącą.
- Ale Bruno,
ja po prostu… - zaczęłam płaczliwie.
- Ej,
Cassie, żartowałem. – powiedział kładąc swoją ciepłą dłoń na moim poliku.
- Ja też. –
odpowiedziałam od razu uśmiechając się i starając się pod wpływem jego dotyku
nie rozkojarzyć i nie rozstroić.
- Wredota! –
skwitował zabierając od razu dłoń z mojej twarzy.
- Może
przyjdziesz tu a nie tak się gimnastykujesz? – zaproponowałam, bo mi też było
niewygodnie przekrzywiać w głowę.
- Wiesz, zawsze
chciałem zostać akrobatą. – zgrywał się jeszcze bardziej wychylając.
- Ach, okej.
To sobie ćwicz a ja pójdę do baru. – wstałam i ruszyłam w stronę kolorowego
miejsca, gdzie zamówiłam drinka. Bruno przyczłapał się za mną i usiadł na
wysokim stołku tuż przy mnie.
- Skończyłeś
trening? – zapytałam, na co nic nie odpowiedział tylko oparł się na łokciu o
blat i przyglądał się mi z głupią miną. Zaczęłam się krępować i chciałam wrócić
do przyjaciół gdzie byłam bezpieczniejsza.
- Ach… to ty
sobie pomyśl, a ja wracam. – chciałam stamtąd uciec, ale Mars złapał mnie za
nadgarstek przyciągając mnie ku sobie. Nie patrzałam na niego, próbując się
jakoś wykręcić.
- Pięknie
dziś wyglądasz. – szepnął mi do ucha i mnie puścił.
- Daruj
sobie. – odpowiedziałam tylko i odeszłam w upragnione miejsce. Kątem oka
widziałam jeszcze jak Bruno siedzi w tym samym miejscu z wzrokiem wbitym w
podłogę i z dość smutną i zamyśloną miną. Zrobiło mi się go trochę żal w tym
momencie. Przecież chciał być tylko i wyłącznie miły a ja przez to jak na mnie
działa postawiłam go odtrącać, nie narażając się na skutki uboczne.
Po chwili
wrócił przybity do przyjaciół. Znaczy niby się uśmiechał, ale w jego wielkich,
brązowych oczach można było zobaczyć smutek i rozczarowanie. Na mnie nawet nie
zerkał, omijał mnie wzrokiem jak tylko mógł. Przesiadłam się zajmując miejsce
koło niego. Nie zareagował.
-
Przepraszam. – wykrztusiłam. – Byłam niemiła.
- To ja nie
powinienem. – powiedział w końcu na mnie spoglądając.
- Przecież
nie powiedziałeś nic złego, tylko to ja sobie za dużo pomyślałam. Zresztą nie
umiem przyjmować „komplementów”. – przyznałam. Uśmiechnął się w końcu a w
oczach zauważyłam małą zmianę.
- Więc co u
ciebie Cass… Opowiadaj. – zaczął od nowa.
- W sumie
bez zmian. – nie wiedziałam co mu mam powiedzieć.
- Bez
jakichkolwiek?
- Nie no
jakieś tam zaszły, ale nic szczególnego.
- Powiesz mi
czy mam to z ciebie wyciągać? Nic szczególnego, czyli?
- Hmm…
Pracuję… Wychodzę z Morgan i Willem…
- Tak? To
ciekawe, bo skarżyli się, że ich olewasz przez ostatni tydzień. – wytknął mi,
uważnie patrząc na moją reakcję.
- No, bo
spotykam się z Maxem. – powiedziałam w końcu zmęczona unikaniem tego tematu. Bo
cholera nie ma się, czym tu chwalić! Mam udawać, że jestem z nim szczęśliwa czy
żalić się Marsowi, że źle postąpiłam?
- To już
oficjalne?
- Tak. –
powiedziałam z grymasem na twarzy, który nie przekonał Bruna.
- Jakoś nie
widzę, żebyś była szczęśliwa. – zauważył.
- A bo ja
już sama nie wiem… - wyżaliłam się.
- Chodź może
pogadamy, co? – spojrzał na mnie z tą troską w oczach, która spowodowała, że
zrobiło mi się ciepło na sercu. Objął mnie lekko ramieniem i zaproponował
wyjście z lokalu.
- Dobra. –
zgodziłam się, po raz kolejny zgadzając się na jego propozycję. Nie umiałam mu
odmawiać. Powiedziałby „chodź maleńka, polecimy na Syberię” a ja jak w ogień za
nim bym podążyła. Głupia, młoda, naiwna baba. Dodać zauroczona?
Wyszliśmy
przed budynek, gdzie Bruno od razu zapalił papierosa.
-
Przejdziemy się? – zapytał, na co przytaknęłam. Szliśmy chwilę w ciszy. Gdy
przechodziliśmy koło sklepu z alkoholem, czynnego całą dobę, Mars powiedział,
że tylko kupi fajki i wraca. Oparłam się o barierkę napawając się świeżym,
chłodnym powietrzem. Bruno wrócił po kliku minutach z szampanami i plastikowymi
kubeczkami.
- Chcesz
mnie schlać i wyciągnąć ze mnie wszystkie sekrety? – zażartowałam.
- Kurde…
przejrzała mnie. – powiedział do siebie a na jego twarzy pojawił się zadziorny uśmiech. – Sherlocku, kierujemy się do tegoż pięknego parku, gdzie zasiądziemy na
drewnianej ławce i sobie pogawędzimy!