I co teraz
począć? Ryan prowadził mnie w stronę garderoby. Co ja mam powiedzieć? Yhh… mam
wszystkiego dość. Najlepiej byłoby rzucić się Marsowi na szyję, podziękować za
tą piosenkę i zgodzić się na wszystko co powie, ale nawet to nie byłoby łatwe.
Chyba czas uciekać.. Byliśmy na korytarzu, w prawo garderoby a w lewo wyjście.
Szybko skręciłam, po cichu się oddalając.
- Cassie!
Nie w tą stronę! – krzyknął Ryan myśląc, że się po prostu pomyliłam.
Przyspieszyłam kroku, ale szybko mnie złapał. – O co chodzi?
- O to, że
nie wiem, po co mam tam pójść…
- No jak to,
po co…
- No co ja
mam mu powiedzieć? Nic nie mogę obiecać, nic zatwierdzić! – uniosłam się.
- Może po
prostu podziękuj? – zasugerował.
- Nie, bo on
znowu powie coś, co przewróci moje życie do góry nogami, a było już tak
spokojnie!
- Uciekasz?
– podpuścił mnie.
- Nie,
idziemy. – powiedziałam obrażona dając się podejść.
- No… a ja
zaraz jadę do Morgan. - uśmiechnął się, obejmując jednym ramieniem i lekko je
pocierając.
Weszliśmy do
pokoju pełnego spoconych facetów. Fiołkami to tam nie pachniało...
- Cass! –
podszedł Bruno, chwycił mnie za przedramię i odciągnął od tego szalonego tłumu.
Chłopcy byli jeszcze nieźle nabuzowani, skakali, przekrzykiwali się, wytykali
co kto zrobił, co kto widział…
A ja
tymczasem byłam obserwowana przez Bruna, który nic nie mówił.
- No… co
powiesz? – zapytał nieśmiało. O, proszę… Nieśmiały Hernandez, nowość.
- Nie to co chciałbyś
usłyszeć… Słuchaj, chce zachować resztki przyzwoitości, jasne? Dziękuję za tą
piosenkę. Świetny cover. – wypowiedziałam starając się wyzbyć jakichkolwiek emocji.
- Tylko
tyle? – jego brązowe wielkie oczy ukazywały smutek i rozczarowanie.
- Bruno… -
westchnęłam zaciskając powieki.
- Nie będę
cię do niczego zmuszał, nadzieja umiera ostatnia, co nie? – uśmiechnął się
krzywo i z głową spuszczoną w dół odszedł i usiadł w kącie w skórzanym fotelu
gdzie zaczął bawić się komórką.
Ze
zrezygnowania tupnęłam nogą. Miałam ochotę się na czymś wyżyć, uderzyć w coś,
albo chociaż pójść na siłownię się ostro spocić. Odwróciłam się na pięcie i
wyszłam z tego pomieszczenia. Kierunek bar.
- Cześć
Kasia. – powiedział. Znał mnie? Cholera, sławna jestem?
- Eeee… no
cześć. – nie widziałam za bardzo jego twarzy. Obraz mi się przez chwile rozmył,
ale dojrzałam znajomy grymas. To był Edmond. – Cholera! – rzekłam gdy go
rozpoznałam. Odruchowo chwyciłam torebkę i chciałam wychodzić, lecz chwycił
mnie za nadgarstek, przytrzymując mocno w miejscu.
- Pogadamy.
– bardziej rozkazał niż oznajmił. W tym momencie zaczęłam w środku panikować.
Serce zaczęło mi mocniej bić ze strachu a ręce się trząść.
- Nie chcę.
– odpowiedziałam cicho, próbując wyrwać się.
- Ale ja
chcę. Ma być tak ja mówię. – odważyłam się spojrzeć w jego oczy, widząc w nich
nic innego jak pustkę. Totalna pustka. W jednej chwili przeszła mnie fala zimna
i jeszcze bardziej się jego bałam, można powiedzieć, że mnie niemal zamroziło.
Chciałam uciec! Jak najszybciej.
- A m-mogę
do łazienki? – zająknęłam się ze strachu. Cholera, pytać idioty o pozwolenia na
wyjście do kibla? On mnie przerażał…
- Zostaw
torebkę. – powiedział wyrywając mi nagle torebkę po czym sięgnął po piwo. Nie zdążyłam
zareagować. Robiło mi się źle na jego widok. Musiał mieć naprawdę nieźle
nasrane w bani, stwarzając przez kilka lat pozory dobrego, porządnego chłopaka.
I to student medycyny! Teraz to już w nic ani nikomu nie można wierzyć.
Poszłam do
łazienki, dziękując Bogu za to, że telefon mam w kieszeni. Do kogo mogę
zadzwonić? Max myśli, że jestem w Waszyngtonie, Ryan z Morgan, Will… Tak,
William.
- Tu William
Grown, po sygnale zostaw wiadomość. – włączyła się poczta głosowa.
- Cholera! –
mruknęłam pod nosem. Został mi Bruno… Nie zadzwonię do niego! Nie mogę! Ale tak
się boję! Jezu, czy ja nie mogę mieć chwili spokoju, sielanki? Zaczęłam stukać
rytmicznie paznokciami o blat przy zlewie. Adrian! Właśnie!
- Tak,
słucham? – powiedział zaspany głos.
- Obudziłam
cię? Przepraszam! Możesz po mnie szybko przyjechać do baru koło Hard Rocka? To
awaryjna sytuacja! Bardzo proszę! – panikowałam.
- Piliśmy z
Karlem jeszcze niedawno kilka piw, nie mogę prowadzić. Ale… - przerwałam mu
rozłączając się.
- Ja pierdole!
- walnęłam z całej siły z pięści w
drzwi.
- Stało się
coś? – zapytała jakaś kobieta po drugiej stronie.
- Nie, nie,
zaraz wychodzę. – odpowiedziałam.
- Proszę się
pospieszyć, kolejka się utworzyła!
Zaczęłam
dreptać po tym niewielkim pomieszczeniu.
- Raz się
żyje! – powiedziałam sama do siebie, nabierając na chwilę odwagi. Usłyszałam
już 7 sygnałów… Liczyłam.
- Halo? – w
końcu odebrał.
- Bruno
przepraszam i proszę, mógłbyś przyjechać do baru obok Hard Rocka? – zaczęłam
plątać.
- Cassie?
Stało się coś?
- Tak,
znaczy właściwie nie, ale boję się. Ryan jest z Morgan, dzwoniłam do Willa, do
Adriana i chciałam że… - zaczęłam się tłumaczyć.
- Spokojnie
Cassie, zaraz będę. Czego się boisz? – dopytał ze spokojem. Do drzwi zaczął się
ktoś dobijać, ze strachu krzyknęłam i podskoczyłam. – Co się stało? – spytał
zaniepokojony.
- Ja muszę
już kończyć. Pa. – odpowiedziałam szybko mając nadzieje na jego przyjazd.
Wyszłam z
ubikacji. Wszystkie panie zmierzyły mnie dziwnym wzrokiem. Nie dziwię się,
walnęłam w drzwi, krzyczałam jak opętana i dość długo tam siedziałam.
Podpadałoby pod szybki numerek, z tym, że byłam sama.
Wolnym
krokiem poszłam do miejsca gdzie leżała moja torebka i gdzie niestety siedział
Francuz.
- Co tak
długo? – nie wiem czy było to pytanie czy nagana.
- Yhm,
kolejka była. – skłamałam oglądając z wielkim zainteresowaniem swoje paznokcie.
Ręce mi się niemiłosiernie trzęsły, nie mogłam się uspokoić.
- Nie musisz
się bać. – powiedział odgarniając mi włosy z policzka. Na dotyk jego zimnej
dłoni od razy odskoczyłam. Zaśmiał się szyderczo. – Mała Kasia… Tak niewiele
wiesz o życiu… - westchnął z zaciętym wyrazem twarzy. – Zaraz podjedzie kolega,
wsiądziemy i pojedziemy w spokojne miejsce. – dopowiedział.
- S-słucham?
Nigdzie nie jadę. – odważyłam się by tym razem, chociaż odpowiedzieć.
- Haha… nie
masz nic do gadania. Czekałem na ciebie. – szczerze go nienawidziłam. Wzbudzał
we mnie strach i obrzydzenie. Gdzie jest Bruno!? Rozglądnęłam się nerwowo po
pomieszczeniu, nie było tłumów.
- Co się tak
rozglądasz? Myślisz, że ktoś Ci pomoże? – parsknął.
Zamknęłam oczy
powstrzymując łzy. Modliłam się w myślach o zakończenie tego dnia. Chciałam być
w domu. Chociaż nie, perspektywa wariowania ze strachu w domu nie była
najmilszą myślą. Chcę być z Brunem. I nie tylko dziś, chcę go zawsze. Czas
spowiedzi? Naprawdę taka sytuacja musiała mnie zmusić do uświadomienia tego, co
powinnam już dawno przyznać sobie i Marsowi? Toć ja po uszy jestem w nim
zadurzona. Myślę tylko o nim. To w jego ramionach chce się znaleźć, nie w Maxa.
To z nim chcę spędzać cały swój wolny czas. Tylko zawsze jest niestety ta obawa
przed odrzuceniem, złamanie obietnic, niedotrzymanie słowa… Bez ryzyka nie ma
zabawy i jak to Bruno śpiewa w jednej piosence „wciąż myślę o prostym życiu,
facet spotyka kobietę i ona staje się jego żoną, ale miłość nie istnieje jeśli
tak żyjesz”. Chciałabym stabilnego związku z poważnym Maxem, ale wiem, że nie
jest to miłość. Z Hernandezem mogłabym być szczęśliwa… nie wiem jak długo, ale
spróbować można. Ja chcę, ale głupio się tak przed nim przyznać i co jak on
zmienił zdanie? Dylematy nastolatki… Ych, żałuje, że nie mam doświadczenia w
tych sprawach, jestem zupełnie zielona i nieporadna, jeśli chodzi o związki.
- Skończę piwo i spływamy. – oznajmił sprowadzając mnie na ziemię. Skontrolowałam stan
jego szklanki, było już mniej niż połowa. Potrzebuje torebkę i mogłabym
uciekać. Co zrobić… Pustka w głowie. Zresztą co Edmond może mi zrobić? Porwać?
Heh, przecież to śmieszne…
- Dobra,
koniec tych żartów, daj torebkę, bo muszę już lecieć. – powiedziałam pewniej,
wierząc w swoje myśli. Przecież znam go kilka lat. Wstałam z miejsca.
- To nie
żarty, siedź i czekaj. – rozkazał ściągając mnie z powrotem na krzesło. Nie
było to najdelikatniejsze posunięcie.
- Czego ty
chcesz? – wyszeptałam w totalnej rozsypce. O co mu chodzi?
- Ciebie. –
rzekł mi wprost do ucha. Odruchowo wstałam i chciałam się odsunąć, ale złapał
mnie za przedramię i przyciągnął do siebie, wstając z miejsca.
- Puść mnie!
– próbowałam się wyrwać.
- Puść ją! –
usłyszałam krzyk za sobą. Nie zdążyłam się obejrzeć a poczułam czyjeś dłonie na
tej samej ręce. Bruno! Odtrącił Eda i stanął między mną a nim, tym samym zasłaniając mnie przed tym
psycholem. Odetchnęłam z ulgą i oparłam czoło o plecy Marsa. Czułam się jakbym
wygrała życie na loterii… na serio. Nie radzę sobie w stresujących sytuacjach
ani trochę. Czy ja w ogóle w czymś sobie radze? Beznadzieja.
- Odwal się
od niej rozumiesz? – warknął Hernandez.
- Jasne,
Piotrusiu Panie. – zakpił z jego wzrostu. Bruno nie czekał długo, zamachnął się
mocno i chciał przyłożyć Francuzowi, ale chwyciłam go z całych sił za ramię,
unieruchamiając je. Niemal na nim wisiałam.
- Starczy. –
wyszeptałam roztrzęsiona, nie chcąc oglądać dodatkowo bójki. Wyrwałam szybko
Edowi torebkę i pociągnęłam Marsa ku wyjściu. Opierał się, ale prosiłam go o to
przez cała drogę. Oglądał się i chciał wrócić. Gdy byliśmy już przy drzwiach
student krzyknął „i tak cię dopadnę mała!”. Bruno nie wytrzymał i wyrwał się z
całych sił. Pobiegł w stronę baru a ja wyszłam z pubu. Za dużo wrażeń jak na
jeden dzień. Oparłam się o chłodny mur i zjechałam na dół. Twarz ukryłam w
dłoniach i się rozpłakałam…
- Cassie! –
krzyknął Bru wychodząc z baru.
- Tu jestem.
– powiedziałam cicho.
- Chodź, już
wszystko w porządku… - chwycił mnie za ręce podnosząc do pozycji stojącej.
- Po co tam
jeszcze biegłeś, co? – zdenerwowałam się na niego i uderzyłam go w klatkę
piersiową.
- Nie będzie
ci groził idiota jebany. Zresztą nie dorwałem go, uciekł do łazienki. Gnojek
taki mocny w gębie i sam z bezbronną kobietą, a jak przyjdzie osoba trzecia to
wymięka. Psychopata jebany powinien dostać… - nakręcał się.
- Możesz
mnie odwieźć do domu? Proszę…
- Jasne,
jedziemy. – pogłaskał mnie jeszcze o głowie i usadził na miejscu pasażera.
- Jak się
czujesz? – spytał wsiadając z drugiej strony.
- Chyba
wrócę do Polski… - napadła mnie właśnie taka myśl.
- Chyba
sobie żartujesz? – ledwo co ruszył, a już mocno przyhamował słysząc moje słowa.
Spojrzał na mnie wyczekując wyjaśnień.
- Nic mi się
tu nie układa. Stany Zjednoczone, Los Angeles to widocznie nie moja bajka.
Wrócę do Polski i złoże podanie na studia… Albo wyjadę do Angli. Sama. –
zaczęłam rozmyślać na głos.
- Nie,
Cassie. Tu jest twoje miejsce. A czemu nic ci się nie układa? Bo boisz się
spróbować, czegoś co da ci szczęście i poczucie bezpieczeństwa. – chwycił moją
dłoń.
- Nawiązując
do tego… - zacząłam. Chwila szczerości? Co mam powiedzieć… „tak poza tym to
jestem w tobie zakochana po uszy”?
- Tak?
- Bruno…
Wydaje mi się, że ty to wiesz, ja też to wiem, ale nie powiedziałam wcześniej,
bo bałam się, że ty nie wiesz albo nie.. –zaczęłam plątać.
- Cassie.
Spokojnie. – zaśmiał się z mojej nieporadności. – No, mów.
- Nie. Już
nie chcę. – powiedziałam odwracając głowę w drugą stronę.
- Cassie..
- Możesz
mnie po prostu zawieźć do domu? – odparłam oschle czując napływające do oczu
łzy. Byłam zła na siebie i trochę na niego. Za co? Za bycie ciotą. Czy on nie
może mnie po prostu pocałować, przytulić i powiedzieć, że wie o co mi chodzi i
że choć w połowie czuje to samo? Bo przecież inaczej chyba by się tak nie
starał, nie?
- Zakochałem
się w tobie. – usłyszałam.
- Słucham?
- Zadurzyłem
się po uszy. – powtórzył patrząc mi prosto w oczy.
- Ja.. –
zabrakło mi słów. Patrzałam na niego jak głupia.
- Rozumiem…
za wcześnie? - westchnął patrząc w dół.
- Bruno,
czekałam na to. Czekałam na jakiś znak od ciebie.– w końcu się ocknęłam.
- Tak?
- z tym błogim uśmiechem spojrzał na
mnie. Pokiwałam twierdząco głową.
- Zróbmy coś
z tym. – dodał.
- Zrobimy…
- Naprawdę?
– nie wierzył w moje słowa.
- Tak. Jutro
się spotkam z Maxem, to nie ma sensu, nawet jeśli ze mną nie będziesz, nie mogę
być z nim. Przykro mi to mówić, ale porównuje go do ciebie na każdym kroku.
- Jeden zero
dla Pana Marsa. – krzyknął zadowolony. Zaśmiałam się i w ciszy spoglądałam na
skupionego mężczyznę, prowadzącego auto. Po krótkiej chwili, z wyczerpania
zasnęłam…
Czułam, że
odpina mi pasy. Przebudziłam się od razu.
- Jesteśmy u
mnie. – powiedział zadowolony z siebie.
- Miałeś
zawieźć mnie do mnie. – uśmiechnęłam się widząc jego radość ze zrealizowanego
planu.
- I tak
wolisz być ze mną, prawda? – rzekł przyciągając mnie w tali do siebie.
Przestraszyłam się jego przez chwilę, ale zdałam sobie sprawę, że to Bruno, nic
mi nie będzie.
- Tak się
bałam. – wyszeptałam, gdy trzymał mnie w swoich ramionach.
- Wiem. –
odpowiedział wtulając twarz w moje włosy. Jego dłonie przesuwające się w górę i
w dół na moich plecach działały na mnie uspokajająco. – Chodźmy do środka. –
chwycił mnie za dłoń, splatając nasze palce.
Rozgaszczając
się w pokoju, usiadłam na kanapie. Było już po północy.
- Nie
powinieneś już spać? Przepraszam, że cię wyrwałam tak późno. – rzekłam zdając
sobie sprawę z tego, że rano ma samolot.
- Ze mną w
porządku, nie martw się. Bardziej zastanawia mnie to jak ty się czujesz. –
spytał siadając obok mnie.
- Już
dobrze. – przysunęłam się do niego i wtuliłam.
- Chodźmy
spać… - zaproponował po chwili, czując jak odpływam.
- Yhym.
Przebrałam
się jeszcze w daną mi przez niego długą koszulkę, która sięgała mi do połowy
uda i wskoczyłam do łóżka, czekając aż wyjdzie z łazienki. Nie doczekałam się,
zasnęłam.
Edmond mnie
znalazł. Gdy szłam do domu, chwycił mnie za rękę, zakneblował usta i wciągnął
do samochodu. Powiedział coś po francusku do kierowcy, na co ten się zaśmiał i
ruszył z piskiem opon. Walczyłam z nim, ale związał mnie i unieruchomił. Łzy
ściekały mi po policzkach, lecz on pozostał niewzruszony. Gdy dojechaliśmy w
docelowe miejsce, przerzucił mnie przez ramię i zaniósł mnie w jakieś obskurne
miejsce. Ze ścian odpadał tynk, podłoga była brudna i betonowa, stało tam tylko
krzesło i brudny materac.
Rzucił mnie
na materac z wysokości niemal dwóch metrów. Uderzyłam głowę o podłogę, bo
materac nie był gruby i straciłam przytomność… Gdy się obudziłam byłam w samej
bieliźnie. Ed siedział na krześle widocznie znudzony. Gdy zobaczył, że już nie
śpię, wstał podszedł do mnie, uśmiechnął się w ten obleśny i straszny sposób i
przyciągnął mnie za biodra do siebie.
Chciałam się wyrwać, kopnęłam nogą w najczulszy punkt u facetów, na co
się tylko rozzłościł i uderzył mnie z otwartej dłoni w policzek. A później w
drugi. Zrobiło mi się ciemno przed oczami, a on nie przestawał…
- Cassie!
Obudź się! – usłyszałam męski głos. – Już wszystko dobrze, to tylko koszmar. –
przytulił mnie Bruno, gdy się obudziłam i usiadłam na łóżku.
- Płakałaś i
krzyczałaś przez sen. – wyjaśnił Mars ocierając moje mokre poliki i całując mnie w czoło. – Co ci się śniło?
- Ed. –
odpowiedziałam i przytuliłam się do niego mocniej.
- Spokojnie,
tu nic ci nie grozi, jesteś bezpieczna.
- Tu nie,
ale jutro pojadę do siebie i przez kolejne tygodnie będę sama.
- Jeden
telefon i jestem u ciebie. – zadeklarował.
- Nie obiecuj
czegoś, czego nie będziesz w stanie zrealizować.
- Dla ciebie
będę w stanie. – chwycił mnie za brodę, spojrzał mi w oczy i pocałował
delikatnie. Marzyłam o tym od tak dawna… Gdy się oderwał od moich warg
spytałam:
- Która to
już godzina?
- Jest w pół
do czwartej.
- Ja już
raczej nie zasnę, śpij a ja posiedzę w salonie, ok?
- Ja też nie zasnę, chodźmy. – wstaliśmy,
otoczył mnie swoim ramieniem i poszliśmy do salonu. Położyłam się na kanapie,
opierając plecami o boczne oparcie, a Bruno przyszedł po chwili z kocem i
poduszką, którą ułożył mi pod plecami.
- Nie
potrzebuje poduszki, weź. – mówiłam, kiedy mnie odchylił i ją ułożył na
miejscu.
- To ja nie
potrzebuje poduszki. – odpowiedział rozdzielając moje nogi i kładąc się między
nimi przodem do mnie. Ułożył swoją głowę bokiem na moim brzuchu i włączył TV.
Zaczęłam
bawić się jego włosami co było o wiele ciekawsze od filmu o rozmnażaniu małp,
który włączył Bruno. Nie chciał spać? Śmieszne, bo po chwili zasnął. Kłamczuch.
Wzięłam pilota z jego dłoni i zmieniłam kanał, trafiając na jakiś dopiero
zaczynający się film. Z reklamami trwał do szóstej. Zastanawiało mnie to czy
Mars włączył budzik i o której ma samolot. Nie chciałam go budzić i puszczać w
świat, ale nie ode mnie to zależało.
- Bruno? –
szepnęłam.
- Hm? –
mruknął nie ruszając się.
- O której
masz samolot?
- 9. –
powiedział tylko.
- To śpij
jeszcze…
- Cieszę
się, że tu jesteś. – wymruczał cicho.
- Wygodna ze
mnie poduszka? – zaśmiałam się.
- Trochę
koścista i wibrująca. – znów się zaśmiałam. – Właśnie o tym mówię.
- Nie podoba
się to idę. – zaczęłam wstawać, lecz mocno mnie chwycił w talii i przydusił
swoim ciężarem, co spowodowało, że zostałam w miejscu.
- Nie ma
mowy. Tak mi z tobą dobrze, że zabieram cię w trasę. – mówił leżąc nadal z
zamkniętymi powiekami.
- No, jasne.
– zaczęłam ponownie bawić się jego włosami. Zaraz znów wyjedzie a ja zacznę
szaleć w czterech pustych ścianach…
- Mówię
poważnie. – powiedział, podnosząc głowę i patrząc na mnie. – Znajdę ci jakąś
fuchę… Prywatna masażystka na przykład… Bo wiesz, ostatnio mnie tak plecy bolą.
– zaczął ściemniać.
- Yhymn,
tak. Ale masażystka na to nic nie poradzi, kochany. Starość nie radość.
- Wypraszam
sobie! – oburzył się siadając normalnie na kanapie.
- Należy mi
się jakieś śniadanko? – zamrugałam ładnie oczkami. Spojrzał na mnie mrużąc
oczy.
- Masz
szczęście, że cię uwielbiam. – powiedział i poszedł do kuchni. Z szerokim
uśmiechem wstałam i powędrowałam za nim.
- Dzisiaj na
śniadanie chrupkie pieczywko z soczystym pomidorem i serem feta. – mówił niczym
kucharz w telewizji, wyjmując potrzebne produkty z szafek. Po czym cicho dodał
– Sory, nie robiłem zakupów, wszystko by się popsuło do czasu aż ktoś tu zawita
ponownie.
- Wybaczam.
– w odpowiedzi puścił mi oczko.
Zjedliśmy
rozmawiając o bzdurach.
Po posiłku
poszłam się przebrać, a Bruno zrobić porządek z bagażem. Zeszłam na dół gdzie
Peter siedział na walizce pisząc do kogoś wiadomość tekstową.
- Już czas?
– zapytałam.
- Tak,
musimy jechać. Taksówka już czeka. – odpowiedział i otworzył drzwi bym wyszła
pierwsza.
Ustaliliśmy,
że kierowca zawiezie pierw mnie a później pojedzie na lotnisko gdzie Bruno
wsiądzie w samolot i poleci prosto do Dallas.
Jechaliśmy w
ciszy, trzymając się za ręce. Czas pożegnania nadchodzi nieubłaganie.
- Jesteśmy
na miejscu. – powiedział kierowca budząc nas z transu.
- Do
widzenia. – wysiadłam razem z Brunem, który powiedział żeby kierowca dał nam
chwilę. Stanęliśmy naprzeciw siebie przed kamienicą.
- Ustalmy
coś… - zaczęłam. – Ogarnijmy swoje sytuacje i gdy będzie już wszystko dobrze,
zobaczymy... Po prostu dajmy sobie trochę czasu i wtedy pomyślimy.
- Zgadzam
się, ale bądźmy w kontakcie, ok? Będę dzwonić i pisać. I dzwoń jakby coś było
nie tak, pamiętaj, jeden telefon i jestem. – w odpowiedzi pokiwałam twierdząco
głową. Położył dłoń na moim poliku i skradł całusa, po czym mocno mnie
przytulił do siebie.
Już się nie
odzywałam by się nie rozkleić. Wtuliłam tylko twarz w jego szyję, zapamiętując
to ciepło oraz zapach jego perfum. Oderwał się, znów mnie pocałował i szepnął
mi do ucha:
- Ja już
jestem gotowy. – po czym pobiegł i wsiadł do taksówki. Przez szybę jeszcze
posyłał mi buziaki i odjechał.
No to koniec
sielanki… Czas zmierzyć się z realiami życia codziennego. Teraz dzwonić do Maxa
czy zostawić to sobie na jutro? Hmm… trochę odpoczynku proszę…
W
poniedziałek w pracy miałam małe zawirowanie. Jakaś nowa gwiazdka pojawiła się
w wytwórni i było sporo papierkowej roboty. Poza tym ludzie z reklamy mieli
burzę mózgów, na którą zostałam wysłana. Wymyślali hasła i nowe sposoby na
promocję. Dorzuciłam swoje parę groszy, to co wiedziałam ze szkoły średniej i
zadeklarowałam pomoc. Pozytywnie przyjęli moje pomysły, więc poczułam się
naprawdę doceniona. Było tyle pracy, że zupełnie zapomniałam o swoim
„chłopaku”, który jak się okazało dzwonił do mnie kilka razy. Gdy wychodziłam z
pracy, oddzwoniłam.
- Wreszcie!
– odebrał zły.
- Cześć?
- Czemu nie
odpowiadałaś?
- Możemy się
spotkać? – spytałam prosto z mostu, licząc na twierdzącą odpowiedź.
- Jasne,
jestem w Lunch Bree. Czekam. – odpowiedział i się rozłączył. Ta knajpka
znajdowała się jakieś 5 minut stąd.. Cholera, tak szybko?
Obmyśliłam w
drodze, co mu powiedzieć, lecz wszystko wyleciało mi z głowy gdy zobaczyłam go
przy stoliku. Z uśmiechem podszedł i pocałował mnie w policzek.
- Witaj… Jak
Wasznygton? – spytał podejrzanie miło.
- Nie byłam
w Waszyngtonie. – nie owijałam w bawełnę, chociaż ten jeden raz.
- Wiem. –
odpowiedział mieszając słomką lemoniadę.
- Wiesz? –
zszokowana niemal krzyknęłam.
- Byłaś z
Marsem. – mówił. – Poznałem jego głos, zresztą konsulat? Nielegalny pobyt? –
wyśmiał mnie.
- Nie
chciałam cię okłamywać. – powiedziałam onieśmielona jego wiedzą.
- Wiem, że
między nami nic nie ma sensu. Masz go ciągle w głowie, już pierwszego dnia jak
cię spotkałem byłaś w niego zapatrzona, gadałaś ze mną tylko by mu zrobić na
złość. Łudziłem się, że może jednak zobaczysz mnie a nie ciągle tylko Bruno i
Bruno. Wiedziałem, że ma koncert wczoraj i wiedziałem, że mu też zależy na
tobie. Nie zaprosiłem rodziców na kolację, to była ściema. Moi rodzice
mieszkają obecnie we Włoszech a ja tylko chciałem sprawdzić twoją reakcję i
upewnić się w przekonaniu. Chciałem tylko ci życzyć z nim szczęścia. – wstał z
miejsca i bez pożegnania wyszedł. Zszokowana trawiłam powoli jego monolog.
- Mogę
przyjąć zamówienie? – wyrwał mnie głos przystojnego kelnera.
- Ja
chciałam zapłacić. – rzekłam z uśmiechem, który poszerzał się z każdą sekundą.
- Jasne,
zaraz wracam.
Łatwo i
szybko poszło… i tanim kosztem. 10$ za lemoniadę.
Wyciągnęłam
komórkę i wystukałam krótkiego smsa do Hernandeza:
„Już.”
Kelner
przyszedł, zapłaciłam i skierowałam się w stronę mieszkania. Komórka zaczęła mi
wibrować w kieszeni. Napis „Dzwoni Bruno” migał mi na wyświetlaczu.
- Halo? –
odebrałam.
- Jak się
czujesz? – spytał cichym, niepewnym głosem.
- Dobrze. On
o wszystkim wiedział. Powiedział, że jestem w ciebie zapatrzona jak w obrazek,
zadowolony? – zaśmiałam się.
- Bardzo.
Teraz ty musisz sobie to jeszcze do końca uświadomić.
- Przyjdzie
z czasem.
- Muszę
kończyć, mam próbę, trzymaj się słońce.
- Pa.
Nadchodzą
dobre czasy? Zobaczymy…