Gdy wyszłam z łazienki on jeszcze spał. Nie zwlekałam długo
z pójściem do kuchni. Postanowiłam przygotować jakieś łatwe w zrobieniu
śniadanie czyli kanapki. Zaparzyłam również dwie kawy i na tacy położyłam
jeszcze dwie szklanki wypełnione sokiem pomarańczowym. Teraz tylko to donieść
do pokoju…
Jakoś dałam radę, a gdy wchodziłam do pokoju, on zaczął się
wiercić. Ręką wymacał połowę łóżka na której spałam i zdziwiony i
zdezorientowany otworzył jedno oko, co z mojej perspektywy wyglądało
przeuroczo.
- Dzień Dobry! – przywitałam go nieśmiało stojąc z tacą w
progu.
- Witam Panią… Myślałem, że to był sen - zamrugał brwiami
co mnie jeszcze bardziej onieśmieliło.
- Zrobiłam śniadanie. – podeszłam do łóżka, kładąc na
szafce nocnej tacę.
- Wiem, czuję kawę, ale pierw proszę mnie ładnie powitać,
tak na dobry początek dnia. – rozłożył ramiona po czym chwycił mnie w pasie i
przyciągnął ku sobie.
- Kawa wystygnie… - mruczałam między pocałunkami.
- Trudno… Będzie ice coffe na orzeźwienie. – odpowiedział
po czym kontynuował igraszki.
Czas szybko leci. Za szybko. Weekend powoli zbliżał się ku
końcowi a ja nie chciałam wracać do siebie. Nie teraz…
- Cassie… Może zostaniesz tutaj? – zapytał gdy oglądaliśmy
w salonie telewizję.
- Nie mogę u ciebie mieszkać… - pogłaskałam Geronimo, który
właśnie podszedł do kanapy spragniony odrobiny czułości.
- Możesz. Przecież to ode mnie zależy.
- I ode mnie.
- Zostań póki nie wymyślę co zrobić z tym palantem. –
spojrzał na mnie tymi wielkimi, pięknymi oczami. Położył dłoń na moim udzie i
przesuwał ją raz w górę, raz w dół.
- Nic z nim nie można zrobić. – powiedziałam nadal drapiąc
za uchem psa.
- Zajmę się tym, a tymczasem moja sypialnia przyjmuje cię z
miłą chęcią. – puścił mi oczko i pocałował w policzek. W oczach już zapaliły mu
się iskry. Łobuz.
- Okej. – z chęcią z nim zostanę. Czuję się bezpiecznie i
pewnie przy jego boku i w jego domu. Jest tu cicho i spokojnie. – Przyniesiesz
mojego laptopa? – zrobiłam ku niemu maślane oczy.
- Nie możesz skorzystać z mojego? – powiedział, bo akurat
miał swojego pod ręką.
- Może być. – wzięłam go i ułożyłam sobie na kolanach,
wygodnie rozsiadając się na kanapie. Mars przysunął się do mnie i położył swoją
głowę na moim ramieniu.
- Nie za wygodnie Panu? – zapytałam gdy dodatkowo objął
mnie w talii. Nie odpowiedział. W zamian zaczął się bawić w grę pt. „Jak łatwo
rozproszyć Kasię”. Zaczął od głaskania okolic żeber, gdzie każdy ma łaskotki,
po czym jego usta przyssały się do mojej szyi. Wzdłuż kręgosłupa przeszedł mnie
dreszcz. Zacisnęłam usta w cienką linię.
- Hej, hej, hej. Koniec. – odsunęłam się. – Idź lepiej zrób
coś do jedzenia. – powiedziałam znajdując mu zajęcie, bo najwidoczniej mu się
nudziło.
- Ja już znalazłem coś do schrupania. – znów przysunął się
i szybko swoimi ustami znalazł dojście do szyi.
- Bruno! Staram się cos robić! – zganiłam go.
- Dobrze. – obraził się siadając w pewnej odległości z
założonymi rękami. Uśmiechnęłam się pod nosem wiedząc że to długo nie potrwa.
Nagle wstał, podszedł do wgłębienia gdzie trzymał swoje gitary, po czym bez wahania
wziął jedną z nich. Usiadł tam gdzie wcześniej brzdąkając coś. Po chwili zaczął
niemal skomleć.
Boże mój
Kobieta nie chce mnie
Jest mi tak okropnie smutno
Co mam robić?
Spojrzał na mnie z ukosa, z trudnością
kryjąc uśmiech.
- Myślisz, że będzie hit? – zapytał
marszcząc brwi.
- Myślę, że powinieneś wziąć tego laptopa
z moich kolan, po czym zaprowadzić mnie do kuchni gdzie zrobimy razem kolację.
- Myślę, że to dobry pomysł. Lecz
wcześniej puścimy sobie muzyczkę tak by nam się lepiej gotowało. – puścił oczko
włączając radio. Zamknął laptopa, położył go na stole i wziął mnie na ręce.
- Piórko to ty nie jesteś. – mówił niosąc
mnie.
- W nocy ci to nie przeszkadzało. –
mruknęłam na co się zaśmiał a ja poczerwieniałam.
- Idealna. Tylko się zgrywam. –
wymruczał, pocałował w policzek i postawił na ziemi.
- Może puszczę ci trochę polskiej muzyki,
co? – zaproponowałam sama tęskniąc za polskim językiem.
- Z chęcią posłucham, ale wiem, że robisz
to po to by się wymigać od gotowania. – powiedział obracając w rękach patelnię.
- Nieprawdaaaaa… - przeciągnęłam
uśmiechając się i mrugając szybko oczami.
- Dobra, dobra. Idź już. – klepnął mnie w
tyłek.
- Rączki przy sobie, co? – skarciłam go,
ale wyszło bardziej tak jakbym go kokietowała.
Poszłam po laptopa, wróciłam do kuchni i
ustawiłam go na wysepce sama siadając na wysokim stołku. Włączyłam YouTube
gdzie można było znaleźć wszystko.
- Pyszne. Tu to jednak jesteś
utalentowany wszechstronnie. – pochwaliłam go. A co, niech ma…
- Widzisz? Dobrze robisz zostając ze mną.
Na którą jutro do pracy?
- Na ósmą.
- Dojedziemy w 20 minut. Muszę popracować
nad piosenką dla Traviego, czegoś mi w niej brakuje… - zaczął głośno rozmyślać.
- Travie? McCoy? – otworzyłam szeroko
oczy. Widząc moja reakcję zaśmiał się i pokiwał twierdząco głową. – Maja go
bardzo lubi. – dodałam usprawiedliwiając swój entuzjazm.
- Myślę, że mógłbym od niego wyciągnąć
płytę z autografem.
- Płyta z autografem nie zrobi wrażenia. Musiałaby
sama tu przyjechać i go poznać. – wyjaśniłam.
- Więc to nie o muzykę chodzi? – zaśmiał
się.
- W jakiejś części też i o muzykę… -
zaraz po tym jak wypowiedziałam te słowa zadzwonił dzwonek do drzwi.
- Pójdę zobaczyć kto to. – westchnął
podnosząc swój ciężki tyłek z kanapy.
Podczas nieobecności mężczyzny wzięłam z
powrotem laptopa. Otworzyłam jeden z portali plotkarskich. Z nudów człowiek
posuwa się do różnych rzeczy. Pierwsza wiadomość, Backstreet Boys powraca. Oho!
Jeszcze się jakoś chłopacy trzymają. One Direction i ich nowy teledysk. Bez
tego póki co się obędzie. Trzeci mnie tytułem zainteresował „Bruno Mars z nową
zdobyczą”. Zdjęcie przedstawiało mnie i Marsa, gdy wchodziliśmy do mnie do
mieszkania po rzeczy i niedługo później jak wychodziliśmy. Nie zauważyłam wtedy
nikogo, więc zdziwiłam się. Nazwanie mnie zdobyczą uraziło mnie trochę.
Stwierdziłam, że lepiej by było jakbym tego nie otwierała, ale ciekawość jak
zawsze zwyciężyła.
„Dwudziesto siedmio latek nie próżnuje!
Peter Hernandez znany jako Bruno Mars, dopiero co wrócił z trasy a już zdążył
poznać nową kobietę, której (znając gwiazdora) zakręcił w głowie. Mars znany
jest w kręgach jako podrywacz, kobieciarz tudzież łamacz serc. Przypominamy
także, że nie tak dawno był widziany ze swoją byłą dziewczyną, modelką Jessicą
Caban w jednym z klubów. A może właśnie dorósł do poważnego związku i chce się
ustabilizować?... Szczerze w to wątpimy.”
Poczułam jak Bruno siada obok. Zaczęłam
analizować ten krótki artykuł fragment po fragmencie.
- Nie czytaj tych bzdur. – rzekł po tym
jak sam przeczytał.
- Kiedy ostatnio widziałeś Jessicę? –
spytałam cicho.
- Wtedy w klubie, przed trasą. –
odpowiedział. – Czyżby Kasia była zazdrosna? – objął mnie w pasie i przyciągnął
do siebie, zsuwając obok na kanapę komputer.
- A mam o co? – zapytałam spoglądając mu
prosto w oczy.
- Nie. – powiedział poważnie i mnie
pocałował. Uwierzyłam.
W poniedziałek, tak jak i we wtorek i
każdy inny dzień pracy w tygodniu, Bruno mnie odwiózł i o odpowiedniej godzinie
odebrał. W między czasie podobno załatwiał sprawę z Edmondem, ale mimo moich
pewnie już irytujących pytań na ten temat, nie chciał mi nic powiedzieć. Nie
zdołałam nic z niego wyciągnąć.
W piątek po pracy Bruno jak zwykle czekał
na mnie przed wytwórnią. Byłam padnięta i na nic nie miałam siły. Gdy wsiadłam
i przywitałam się z nim szybkim cmokiem od razu oznajmił.
- Jedziemy na lotnisko.
- Ktoś przylatuje? Twoja rodzina? –
zasypałam go pytaniami. Nie chciało mi się tam jechać, ale jeśli to jego
rodzina to nie będę mu sprawiać kłopotów, załatwmy to szybko i spać!
- Nie.
- To? Bruno, padam. Chcę iść spać.
- Pośpisz na pokładzie.
- Słucham? – zmarszczyłam czoło nie mając
pojęcia o czym mówi.
- Zabieram cię w moje rodzinne strony. Za
jakieś 6 godzin będziemy w pięknym mieście jakim jest Honolulu. – oznajmił
spokojnie nie spuszczając wzroku z drogi.
- Jaja sobie robisz? – niemal
zakrztusiłam się śliną.
- Mówię poważnie jak nigdy. – wyszczerzył
się.
- Jeśli tak, to musiałabym się spakować
nie sądzisz?
- Twoja walizka jest w bagażniku. Jeśli o
czymś zapomniałem to kupimy na miejscu.
- O wszystkim pomyślałeś? – uśmiechnęłam
się na samą myśl wyjazdu i organizacji Pana Hernandeza.
- Oczywiście. – wyszczerzył się
spoglądając na mnie z ukosa.
- A jaki jest cel naszej wyprawy?
- Hmm… relaks, przekonanie cię do plaży i
wody, spędzenie trochę czasu w spokoju… - zaczął wymieniać.
- Dobra, dobra… Jeśli pośpię w samolocie
to jestem kupiona.
Wsiedliśmy do samolotu i od razu
zajęliśmy miejsca. Bruno jeszcze zdjął bluzę i okrył mnie nią jako że układałam
się już do snu. Oparłam głowę o jego ramię i odpłynęłam w krainę snów i marzeń…
- Hej, pobudka! – usłyszałam cichy szept
tuż przy uchu.
- Jeszcze chwilę… -wymruczałam marszcząc
czoło. Tak dobrze mi się spało opartą o
Bruna.
- Wszyscy już opuścili pokład, zostaliśmy
my. Jak się nie pospieszymy to wyniosą nas siłą. – uprzedził.
- Dobra. – wstałam zabierając torebkę i
wręczając Marsowi jego bluzę. On założył czapkę z daszkiem i wyszliśmy.
Przywitał nas ciepły wieczór. Lecieliśmy tu pięć godzin, wsiedliśmy w Los
Angeles na pokład o 17, więc powinniśmy być tu o 22 lecz jak wiadomo są trzy
godziny różnicy więc magicznym sposobem jest teraz godzina 19.
- Jedziemy do hotelu? Czy może zjemy coś?
– zaproponował.
- Ja sobie pospałam, a ty?
- Ciężko spać jeśli jesteś obok –
zamrugał komicznie brwiami. – A tak poważnie, to też sobie pospałem.
- No to jedziemy coś zjeść. Żarłoki
wkraczają do akcji.
Po kilkunastu minutach trafiliśmy do świetnej
knajpki gdzie zamówiliśmy tonę jedzenia, bo Bruno jak to Bruno stwierdził, że
muszę spróbować wszystkiego po trochu. Jego zdaniem te smaki zapamiętuje się do
końca życia.
Mars wybrał wspaniały hotel znajdujący
się zaraz przy akwenie. Mieliśmy widok na ocean a zaraz przy hotelu była plaża
gdzie stały leżaki. Było pięknie. Zarezerwował pokój na 36 piętrze.
- Chciałem zarezerwować domek na plaży,
ale niestety nie było wolnych.
Mieliśmy mały taras. Widoki które były mi
dane oglądać postawnowiłam od razu uwiecznić na zdjęciach. Oprócz krajobrazu,
znajdujemy się także na tych fotografiach my. Samowyzwalacz to jednak świetne
odkrycie.
Cały wieczór siedzieliśmy na tarasie
wpatrując się w spokojny ocean. Dużo rozmawialiśmy, ale nie na tematy które by
nas niepokoiły. Tam nawet nie pamiętałam o tym piekle które mnie ostatnio
otaczało.
Poszliśmy spać zmęczeni świeżym
powietrzem i lotem. Zasnęliśmy bez mrugnięcia okiem.
Rano obudziło nas słońce, które niemiłosiernie
raziło przez odsłonięte okno balkonowe.
- Brunoooo…
- Hmmmm?
- Wstajemy czy śpimy?
- Głodny jestem. – usłyszałam burczenie w
jego brzuchu na co się zaśmiałam.
- Ja też. Także tyłki do góry. Szkoda
tracić taki piękny dzień.
Usiadłam klepiąc go po tyłku.
- Hawaje świetnie na ciebie działają. –
mówił przyglądając mi się.
To prawda. Wstałam z uśmiechem na ustach
a w myślach miałam tylko to, co zjemy na śniadanie i jak niesamowicie spędzimy
czas.
- Jak już będziesz moją żoną to tu sobie
zamieszkamy. – na jego słowa stanęłam w miejscu. Odwróciłam się i zobaczyłam
jak siedzi bez koszulki w białej pościeli szczerząc się tak, że niemal można
było dostrzec jego ósemki.
- Żoną? – wytrzeszczyłam oczy tak, że
przypominały teraz pięciozłotówki.
- No jasne, taka kolej rzeczy, nie?
Dziewczyna, narzeczona, żona, później dzieci… - mówił po czym nagle zaciął się
i spojrzał na mnie z uśmiechem. – Przecież żartuję, wyluzuj młoda. – zaśmiał
się widząc moje przerażenie.
Odetchnęłam z ulgą, a on nadal się śmiał.
- Dziewczyny lubią chyba takie
zapewnianie, wiesz… o przyszłości.
- Zapewniaj mnie, ale nie w ten sposób.
- Hm… jak mogę zrobić to inaczej? –
kokietował zbliżając się ku mnie. Szybko zamknęłam się w łazience.
- Kasiuuuu… no czemu mnie tak zostawiasz?
Kasiuuu… a może plecki ci umyć? No Kasiuuuu… - jęczał ale po chwili zagłuszył
go strumień prysznica.
Po obfitym śniadaniu ruszyliśmy na
zakupy. Musiałam kupić kilka pamiątek, bo rodzina by mnie zabiła jakby się
dowiedziała że tu byłam i nic im nie przywiozłam.
Poszliśmy też do ulubionego sklepu Bruna
gdzie zakupił pakiet kolorowych koszulek i kapelusz. Znalazł też jeden słomkowy
dla mnie i stwierdził że muszę go mieć. Weszliśmy jeszcze do jednego ze sklepów
z damska odzieżą. Kupiłam kolejną sukienkę ku radości Hawajczyka.
Wróciliśmy do hotelu gdzie zostawiliśmy
zakupy. Bruno kazał wskakiwać w strój kąpielowy do czego podeszłam sceptycznie.
W czasie gdy się przebierałam w łazience
on zapakował wszystko co potrzebne do dużej torby plażowej. Rozmawiał przez
telefon ale jak mnie zobaczył to się szybko rozłączył.
- Coś nie tak? – spojrzałam na niego
niepewnie. Widać, że coś nie halo.
- Wszystko w porządku. Idziemy. –
uśmiechnął się lustrując mnie wzrokiem. Ach tak. Założyłam sukienkę.
- No to chodź, a nie siedzisz na tej
kanapie. – powiedziałam już przy drzwiach bo on nie ruszył się z miejsca.
- Podziwiam tylko…
- Bruno ja nie wejdę do wody. –
uprzedziłam gdy usiadł na leżaku i zaczął szperać w torbie.
- Zgadza się. Pierw krem. – wyjął
prezentując go jakby brał udział w nagrywaniu reklamy. Wyrwałam go z jego rąk i
zaczęłam się smarować. Pomijam ten fakt, że musiałam ściągnąć sukienkę. Jeśli
mam się opalać i chodzić w bikini to tylko tu i teraz. – Hej, myślałem, że to
ja będę cię smarował!
- Zajmij się sobą Hernandez. – burknęłam.
- Mrr… kocica. – wymruczał za co dostał
przez łeb. Gdy nałożyłam krem oddałam mu by mógł uczynić to samo.
- No to teraz możemy iść. – powiedział
wstając i zasłaniając mi tym samym słońce.
- Bruno, ale ja nie chcę…
- Chodź, przecież nie utopię cię. –
wyciągnął w moją stronę rękę. Spojrzałam na jego minę. Jedna brew w górze i
delikatny uśmiech na zachętę.
- Ach, niech ci będzie. – chwyciłam jego
dłoń i powoli poszliśmy w stronę lazurowego oceanu.
Woda była przyjemna. Nie za zimna i nie
za ciepła. Bruno nadal trzymał mnie za rękę idąc powoli coraz dalej. Gdy
byliśmy już w miejscu gdzie woda sięgała mojej tali zatrzymałam go.
- Starczy, dalej nie pójdę.
- Chodź. – pociągnął mnie ale zaczęłam
się wyrywać. – Cassie, nic ci się nie stanie.
- Popływaj sobie, ja postoję. I tak ci
nie potowarzyszę. – powiedziałam cofając się o krok.
- Chodź. – przyciągnął mnie do siebie i
pocałował. Oplotłam ręce wokół jego szyi a nogi zaplątałam wokół jego brzucha.
- Tak mogę. – szepnęłam kurczowo
trzymając się jego.
- Okej. – zaśmiał się i ruszył krok czy
dwa dalej. Mieliśmy a raczej ja miałam szczęście, że fale były spokojne i
niewysokie. – Daj mi ręce. – powiedział całując mój policzek, próbując się
odchylić.
- Nie ma mowy. – nadal trzymałam go
blisko.
- Proszę.
- Nie.
- Cassie.
- Nigdy.
- Zaufaj mi. – szepnął.
- Ych…
Po chwili odchyliłam się lekko i
spojrzałam. Jak zwykle się uśmiechał, ale nie śmiał. Ma szczęście bo inaczej
dawno już bym stąd wyszła. Nogami przytrzymywałam go nadal mocno, ale tułów
odchyliłam. Chwyciłam jego obie dłonie.
- Połóż się i poczuj jak woda cię unosi.
– mówił cicho łagodnym, uspokajającym tonem. Ściskając jego ręce zrobiłam to o
co poprosił. Wzdrygnęłam się gdy woda obiła o moje uszy, ale starałam się
zrelaksować. – Widzisz? Woda to spokojny żywioł, nie ma się czego bać.
Podniosłam się by spojrzeć na niego.
Byliśmy niemal twarzą w twarz.
- Tak a co powiesz o tsunami, o
powodziach…
- Oj tam. Mówię o tym co jest tu i teraz.
Czepiasz się – powiedział tuż przy moich ustach. Jego ręce poczułam na swoich
pośladkach.
- Zwolnij Mars. – wypowiedziałam między
pocałunkami. Zapomniałam nawet o tym, że jestem po ramiona w wodzie.
Resztę tego słonecznego popołudnia spędziliśmy
na plaży, wylegując się na leżakach. Bruno pomyślał nawet o przekąskach!
Niesamowity…
Wieczorem postanowiliśmy pójść przejść
się po pięknie oświetlonym mieście. Fajnie było kroczyć śladami młodości
Hawajczyka. Idąc opowiadał mi o swoim dzieciństwie, niekoniecznie kolorowym i
wesołym jak to miasto.
Wieczorem jak się okazało, jego
przyjaciele dowiedzieli się, że jest w mieście i nie mogli nie skorzystać z
okazji spotkania się z nim więc poszliśmy do baru nad morzem gdzie wszyscy już
czekali. Założyliśmy sobie, że nie będziemy tam długo jako że jutro po 12 mamy
samolot powrotny do L.A.
- Hola! – przywitały nas piękne tancerki
hula przy bramce.
- Tam! – wskazał Bruno na grupkę ludzi śmiejących
się głośno. Siedzieli przy dużym stoliku.
- Cześć! – krzyknął Bru przekrzykując
muzykę.
- Bruno! – wszyscy się na niego rzucili,
zaczęli ściskać, całować…
- Hej, hej, hej… Spokojnie! – zaśmiał się
Mars. – Poznajcie Cassie, moją dziewczynę.
Przedstawiona jako dziewczyna? Od razu
zrobiło mi się cieplej na sercu.
- Hej, jestem July! – powiedziała
czarnowłosa piękność podchodząc i całując mnie przyjaźnie w oba policzki.
- Mike! – pomachał brunet zza stolika.
- Maggie – podeszła kolejna dziewczyna,
ale nie była już tak uprzejma jak jej koleżanka.
- Jimmy a to Brad. – powiedział chłopak w
długich lokach i wskazał na kolegę obok w krótkich, jasnych włosach.
- Miło mi was poznać. – ten nieliczny
tłum mnie trochę onieśmielił, ale zaraz potem Bruno objął mnie w talii i poczułam
że tu poniekąd przynależę. Usiedliśmy przy stoliku. Bruno zaczął z nimi
wspominać czasy wspólnych imprez. Siedziałam cicho i się przysłuchiwałam.
- Cassie, a Peter mówił ci o tym jak w
swoje szesnaste urodziny się schlał i poszedł do agencji towarzyskiej? –
powiedział Jimmy i wszyscy wybuchli śmiechem.
- Ym… nie.
- Spokojnie, nie wpuścili go nawet nie
pytając o dowód tożsamości. Mały karakan. – dokończyła Maggie siedząca obok
niego. Mówiąc to zmierzwiła mu włosy. Yh.. rączki przy sobie maleńka.
Cały wieczór przesiedziałam przy jego
boku nie odzywając się ani słowem. Wybaczam, że nie zwracał na mnie zbytniej
uwagi, biorąc pod uwagę to, że nie widział się z nimi kupę czasu. Ja piłam
tylko sok, ale Bruno postanowił się upić. I dobrze mu szło…
- Bruno, jest już dziesiąta, mieliśmy się
zwijać, pamiętasz? – powiedziałam do niego gdy opróżniał zawartość kolejnej
szklanki.
- A ty co taka naburmuszona? Mamy jeszcze
czas! – rzekł obejmując mnie w talii i dmuchając mi dymem który właśnie
wypuszczał z ust.
- Ja idę, chcesz to zostań. – wzięłam
torebkę i chciałam już wstawać, ale mnie przytrzymał.
- Zaraz pójdziemy, okej? Ale pierw sobie
zatańczymy. – chwiejnym krokiem poszedł na parkiet nie czekając na mnie. Nadal
siedziałam patrząc co on wyprawia. Stanął na skraju, spojrzał na mnie i zaczął
dziwacznie kręcić biodrami. Palcami wskazał pierw na mnie, później na siebie a
potem narysował w powietrzu serduszko. Nie mogłam powstrzymać się od śmiechu.
Wstałam i poszłam do mojego pijaka.
- Tylko bez szaleństw, bo z twoją
równowagą nie jest najlepiej. – powiedziałam gdy objął mnie i zaczął się bujać
na boki.
- Słucham? Ja w każdym stanie świetnie
tańczę i chyba pora na to żebyś się o tym kochana przekonała. DJ! – krzyknął w
stronę faceta za konsolą. – DJ! Cuba Que Lindos Son Tus Paisajes! – gościu się
tylko uśmiechnął i puścił piosenkę.
Były to typowe latynoskie rytmy. Salsa!
Bruna ręce zsunęły się od razu na moje biodra ruszając nimi w takt muzyki. Zaczęliśmy
tańczyć salsę! Nadal w to nie wierzę. Bruno czasami śpiewał mi do ucha po
hiszpańsku co powodowało u mnie gromki śmiech. Skąd on znał te wszystkie
przejścia, obroty, kombinacje? Chyba ma to we krwi po prostu.
Po całej piosence byliśmy zmachani jak
nigdy! Męczące to jest, nie ma co.
- Bruno, jesteś pijany. Wracamy do
hotelu? – zapytałam tuląc się do niego.
- Yhym… - mruknął.
- To dalej…
- Spać mi się chce… - mówił nie ruszając
się z miejsca. Nie zdziwiłabym się jakby właśnie zasypiał na stojąco.
- To dalej, pójdziemy do hotelu.
- Maggie nie piła, może nas odwiezie? –
wymruczał.
- Maggie niech się zajmie sobą. Zamówię
taksówkę. – musiał wspominać o niej? Agrh…
- O! Ktoś tu jest zazdrosny. – nagle się
orzeźwił.
- Chyba ty. Idziemy Hernandez.
Mars wylewnie pożegnał się z przyjaciółmi
i wyszliśmy na ulice Honolulu. Niedaleko zauważyłam taksówkę, więc wpakowałam
do niej Bru i wsiadłam, prosząc kierowcę o kurs do hotelu.
- A panu się chce tak jeździć w nocy? –
zagadywał Bruno.
- Każdy musi jakoś zarabiać na życie. –
odpowiedział wzruszając ramionami.
- Nie każdy może zarabiać miliony śpiewając
do księżyca. – dodałam spoglądając na Hawajczyka.
- Obrażam się. A proszę pana, ma pan
żonę? – lekko seplenił i plątał mu się język.
- Owszem.
- Tak samo wredną jak moja dziewczyna? –
dodał za co dostał kuksańca w bok. Kierowca nie odpowiedział, zaśmiał się
podjeżdżając pod hotel. Zapłaciłam taksówkarzowi i jako, że mój facet ledwo co
się trzymał na nogach, otworzyłam mu drzwi i wyciągnęłam go.
- Bruno idź już spać! – zdenerwowana wierciłam
się w łóżku.
- Teraz to mi się nie chce, zjadłbym coś.
– rozbudzony wstał i sięgnął po hotelowy telefon.
- Będziesz budził biednych ludzi? Jest
już koło 11. Idź spać.
- Nie. – podniósł słuchawkę i wybrał
numer do recepcji. – Dobry wieczór tu Pan Bruno Zajebisty Mars, czy mógłbym
prosić górę jedzenia do pokoju 1072?
- Widzisz… A byłaś przeciwna… -
stwierdził gdy przyłączyłam się do jego uczty. Siedzieliśmy na łóżku a wokół
nas pełno talerzy z przeróżnymi smakołykami.
- Kurczak jest dobry.
- Posmakuj lody – podstawił łyżeczkę,
więc posmakowałam.
- Z kurczakiem średnio smakują. –
przeżuwałam. Popiłam winem. Byłam nieco spragniona a że było tylko wino to
wypiłam już jedną trzecią butelki.
- Spróbuj krewetki z ananasem i musztardą!
Wyśmienite! – tworzył na talerzu różne kompozycje, które później smakował.
- Bruno, siedzimy tak i jemy od godziny.
Jutro trzeba się spakować i wracać do L.A.
- Zostańmy tutaaaaaaj…
- Mam pracę w poniedziałek… - zrobiłam
smutną minkę.
- Nie pracuj…
- Wiesz, że muszę…
- Wiem, że cię nie przekonam…
Położył swoją głowę na moich udach. Odruchowo
wsunęłam dłoń w jego afro.
- Zaśpiewaj mi coś. – wyszeptał.
- Ty tu jesteś od śpiewania. – zaśmiałam się.
- Proszę? Czemu to ja zawsze jestem
wykorzystywany… też chcę żeby ktoś dla mnie zaśpiewał… - mówił jak pokrzywdzony
dzieciaczek.
- Dobra. – zgodziłam się tylko dlatego,
że był pijany i jutro nie będzie nic pamiętał.
Czy możesz mnie poczuć,
Kiedy o Tobie myślę?
Z każdym oddechem, który biorę,
Każdą minutę
Nie ma znaczenia co robię
Mój świat jest pustym miejscem
Tak jakbym przechadzała się pustynią od tysiąca dni
Nie wiem czy to fatamorgana, ale zawsze widzę Twoją twarz, kochanie
Bardzo za Tobą tęsknię - nic nie poradzę, jestem zakochana
Dzień bez Ciebie jest jak rok bez deszczu
Potrzebuję Ciebie przy moim boku, nie wiem jak przeżyję
Dzień bez Ciebie jest jak rok bez deszczu
Kiedy o Tobie myślę?
Z każdym oddechem, który biorę,
Każdą minutę
Nie ma znaczenia co robię
Mój świat jest pustym miejscem
Tak jakbym przechadzała się pustynią od tysiąca dni
Nie wiem czy to fatamorgana, ale zawsze widzę Twoją twarz, kochanie
Bardzo za Tobą tęsknię - nic nie poradzę, jestem zakochana
Dzień bez Ciebie jest jak rok bez deszczu
Potrzebuję Ciebie przy moim boku, nie wiem jak przeżyję
Dzień bez Ciebie jest jak rok bez deszczu
- Nie znam tej piosenki… - wymruczał już
zasypiając. Cmoknęłam go w usta zsuwając ze swoich ud. Zasnął. Odłożyłam
talerze na wózek i wtuliłam się w jego plecy.
Jakie szczęście, że poprzedniego wieczoru
nastawiłam budzik. Równo z nim obudziłam się o 9. Bruno spał jak zabity, na co
mu pozwolę jeszcze przez godzinę. Poszłam do łazienki, później spakowałam nasze
rzeczy i stwierdziłam, że skoczę sama do restauracji po jakiś sok i wodę dla
Bru. Jedzenia było tu po szyję, ale wątpię żeby coś ten pijak przełknął.
Gdy wróciłam jeszcze spał.
- Bruno, już 10, musisz wstać. – usiadłam
koło niego potrząsając go delikatnie.
- Już? – powiedział chrypiącym głosem i
od razu odkaszlnął.
- Tak, jest po dziesiątej. Masz wodę - podałam mu butelkę. Opróżnił jej zawartość
i spojrzał na mnie z ulgą.
- Od razu lepiej. Dziękuję kochanie. –
ucałował mój policzek.
- Leć do łazienki, na szafce leżą ciuchy.
- Dziękuję. – jeszcze raz mnie w podziękowaniu
pocałował i poszedł.
Byliśmy trochę wcześniej na lotnisku,
więc chodziliśmy po strefie bezcłowej.
- Cass, powinienem ci powiedzieć jak tam
sprawy z Edem… - zaczął. Zupełnie zapomniałam o tej całej sprawie. Pierw
tydzień w jego domu a teraz Hawaje. Wypadło mi z głowy to, że prześladuje mnie
jakiś psychol.
- Co z nim? – spojrzałam niepewnie w jego
czekoladowe tęczówki.
- Jesteś bezpieczna. Edmond jest w
szpitalu psychiatrycznym.
- Słucham?
- Chodź usiądziemy. Opowiem ci jak to
było…
Usiedliśmy więc przy stoliku w pobliżu.
- Gdy pracowałaś ja próbowałem jakoś tą
sprawę wyjaśnić, zamknąć… Wziąłem twojego laptopa i pojechałem do najlepszego
specjalisty w mieście. Bo który zdrowy psychicznie człowiek śledziłby cię,
chciał porwać nie wiadomo do jakich celów i groziłby ci? Więc pojechałem tam.
Musiałem mieć coś co wychodziło od Edmonda, więc psychiatra przeglądnął całe
archiwum waszych rozmów i później ten mail z groźbą. Powiedział, że można coś
wywnioskować po tych wiadomościach, ale tak naprawdę nie można nic z tym zrobić…
Bez jego zgody nie mogą go zamknąć w szpitalu. Więc pojechałem do niego…
- Słucham? Czy ty jesteś nienormalny?
- Spokojnie. Pojechałem, otworzył mi i
porozmawialiśmy. Na początku groził mi i rzucał się co było oczywiste, ale
jakoś zyskałem odrobinę zaufania w jego oczach. Przedstawiłem to jak ty się
czujesz, chciałem, żeby poczuł jakieś wyrzuty sumienia. I udało się.
Powiedział, że doskonale wie jak się czujesz bo on sam też żył w strachu.
Zaproponowałem mu pomoc specjalisty i się zgodził. Nie wiedziałem że pójdzie
tak gładko. Nie wiem co go skłoniło do takich czynów. Wszystko świetnie, ale
jest jedno „ale”…
- Jakie?
- Musisz pojechać do niego i z nim
porozmawiać. Z nim i ze specjalistą. Tak powiedział Dr Jedward. To jest
konieczne…
Spotkać się z nim kolejny raz? Przeżywać to od nowa? W
życiu…