środa, 24 lipca 2013

018 "A day without you is like a year without rain"

Gdy wyszłam z łazienki on jeszcze spał. Nie zwlekałam długo z pójściem do kuchni. Postanowiłam przygotować jakieś łatwe w zrobieniu śniadanie czyli kanapki. Zaparzyłam również dwie kawy i na tacy położyłam jeszcze dwie szklanki wypełnione sokiem pomarańczowym. Teraz tylko to donieść do pokoju…
Jakoś dałam radę, a gdy wchodziłam do pokoju, on zaczął się wiercić. Ręką wymacał połowę łóżka na której spałam i zdziwiony i zdezorientowany otworzył jedno oko, co z mojej perspektywy wyglądało przeuroczo.
- Dzień Dobry! – przywitałam go nieśmiało stojąc z tacą w progu.
- Witam Panią… Myślałem, że to był sen - zamrugał brwiami co mnie jeszcze bardziej onieśmieliło.
- Zrobiłam śniadanie. – podeszłam do łóżka, kładąc na szafce nocnej tacę.
- Wiem, czuję kawę, ale pierw proszę mnie ładnie powitać, tak na dobry początek dnia. – rozłożył ramiona po czym chwycił mnie w pasie i przyciągnął ku sobie.
- Kawa wystygnie… - mruczałam między pocałunkami.
- Trudno… Będzie ice coffe na orzeźwienie. – odpowiedział po czym kontynuował igraszki.

Czas szybko leci. Za szybko. Weekend powoli zbliżał się ku końcowi a ja nie chciałam wracać do siebie. Nie teraz…
- Cassie… Może zostaniesz tutaj? – zapytał gdy oglądaliśmy w salonie telewizję.
- Nie mogę u ciebie mieszkać… - pogłaskałam Geronimo, który właśnie podszedł do kanapy spragniony odrobiny czułości.
- Możesz. Przecież to ode mnie zależy.
- I ode mnie.
- Zostań póki nie wymyślę co zrobić z tym palantem. – spojrzał na mnie tymi wielkimi, pięknymi oczami. Położył dłoń na moim udzie i przesuwał ją raz w górę, raz w dół.
- Nic z nim nie można zrobić. – powiedziałam nadal drapiąc za uchem psa.
- Zajmę się tym, a tymczasem moja sypialnia przyjmuje cię z miłą chęcią. – puścił mi oczko i pocałował w policzek. W oczach już zapaliły mu się iskry. Łobuz.
- Okej. – z chęcią z nim zostanę. Czuję się bezpiecznie i pewnie przy jego boku i w jego domu. Jest tu cicho i spokojnie. – Przyniesiesz mojego laptopa? – zrobiłam ku niemu maślane oczy.
- Nie możesz skorzystać z mojego? – powiedział, bo akurat miał swojego pod ręką.
- Może być. – wzięłam go i ułożyłam sobie na kolanach, wygodnie rozsiadając się na kanapie. Mars przysunął się do mnie i położył swoją głowę na moim ramieniu.
- Nie za wygodnie Panu? – zapytałam gdy dodatkowo objął mnie w talii. Nie odpowiedział. W zamian zaczął się bawić w grę pt. „Jak łatwo rozproszyć Kasię”. Zaczął od głaskania okolic żeber, gdzie każdy ma łaskotki, po czym jego usta przyssały się do mojej szyi. Wzdłuż kręgosłupa przeszedł mnie dreszcz. Zacisnęłam usta w cienką linię.
- Hej, hej, hej. Koniec. – odsunęłam się. – Idź lepiej zrób coś do jedzenia. – powiedziałam znajdując mu zajęcie, bo najwidoczniej mu się nudziło.
- Ja już znalazłem coś do schrupania. – znów przysunął się i szybko swoimi ustami znalazł dojście do szyi.
- Bruno! Staram się cos robić! – zganiłam go.
- Dobrze. – obraził się siadając w pewnej odległości z założonymi rękami. Uśmiechnęłam się pod nosem wiedząc że to długo nie potrwa. Nagle wstał, podszedł do wgłębienia gdzie trzymał swoje gitary, po czym bez wahania wziął jedną z nich. Usiadł tam gdzie wcześniej brzdąkając coś. Po chwili zaczął niemal skomleć.

Boże mój
Kobieta nie chce mnie
Jest mi tak okropnie smutno
Co mam robić?

Spojrzał na mnie z ukosa, z trudnością kryjąc uśmiech.
- Myślisz, że będzie hit? – zapytał marszcząc brwi.
- Myślę, że powinieneś wziąć tego laptopa z moich kolan, po czym zaprowadzić mnie do kuchni gdzie zrobimy razem kolację.
- Myślę, że to dobry pomysł. Lecz wcześniej puścimy sobie muzyczkę tak by nam się lepiej gotowało. – puścił oczko włączając radio. Zamknął laptopa, położył go na stole i wziął mnie na ręce.
- Piórko to ty nie jesteś. – mówił niosąc mnie.
- W nocy ci to nie przeszkadzało. – mruknęłam na co się zaśmiał a ja poczerwieniałam.
- Idealna. Tylko się zgrywam. – wymruczał, pocałował w policzek i postawił na ziemi.
- Może puszczę ci trochę polskiej muzyki, co? – zaproponowałam sama tęskniąc za polskim językiem.
- Z chęcią posłucham, ale wiem, że robisz to po to by się wymigać od gotowania. – powiedział obracając w rękach patelnię.
- Nieprawdaaaaa… - przeciągnęłam uśmiechając się i mrugając szybko oczami.
- Dobra, dobra. Idź już. – klepnął mnie w tyłek.
- Rączki przy sobie, co? – skarciłam go, ale wyszło bardziej tak jakbym go kokietowała.
Poszłam po laptopa, wróciłam do kuchni i ustawiłam go na wysepce sama siadając na wysokim stołku. Włączyłam YouTube gdzie można było znaleźć wszystko.

- Pyszne. Tu to jednak jesteś utalentowany wszechstronnie. – pochwaliłam go. A co, niech ma…
- Widzisz? Dobrze robisz zostając ze mną. Na którą jutro do pracy?
- Na ósmą.
- Dojedziemy w 20 minut. Muszę popracować nad piosenką dla Traviego, czegoś mi w niej brakuje… - zaczął głośno rozmyślać.
- Travie? McCoy? – otworzyłam szeroko oczy. Widząc moja reakcję zaśmiał się i pokiwał twierdząco głową. – Maja go bardzo lubi. – dodałam usprawiedliwiając swój entuzjazm.
- Myślę, że mógłbym od niego wyciągnąć płytę z autografem.
- Płyta z autografem nie zrobi wrażenia. Musiałaby sama tu przyjechać i go poznać. – wyjaśniłam.
- Więc to nie o muzykę chodzi? – zaśmiał się.
- W jakiejś części też i o muzykę… - zaraz po tym jak wypowiedziałam te słowa zadzwonił dzwonek do drzwi.
- Pójdę zobaczyć kto to. – westchnął podnosząc swój ciężki tyłek z kanapy.
Podczas nieobecności mężczyzny wzięłam z powrotem laptopa. Otworzyłam jeden z portali plotkarskich. Z nudów człowiek posuwa się do różnych rzeczy. Pierwsza wiadomość, Backstreet Boys powraca. Oho! Jeszcze się jakoś chłopacy trzymają. One Direction i ich nowy teledysk. Bez tego póki co się obędzie. Trzeci mnie tytułem zainteresował „Bruno Mars z nową zdobyczą”. Zdjęcie przedstawiało mnie i Marsa, gdy wchodziliśmy do mnie do mieszkania po rzeczy i niedługo później jak wychodziliśmy. Nie zauważyłam wtedy nikogo, więc zdziwiłam się. Nazwanie mnie zdobyczą uraziło mnie trochę. Stwierdziłam, że lepiej by było jakbym tego nie otwierała, ale ciekawość jak zawsze zwyciężyła.
„Dwudziesto siedmio latek nie próżnuje! Peter Hernandez znany jako Bruno Mars, dopiero co wrócił z trasy a już zdążył poznać nową kobietę, której (znając gwiazdora) zakręcił w głowie. Mars znany jest w kręgach jako podrywacz, kobieciarz tudzież łamacz serc. Przypominamy także, że nie tak dawno był widziany ze swoją byłą dziewczyną, modelką Jessicą Caban w jednym z klubów. A może właśnie dorósł do poważnego związku i chce się ustabilizować?... Szczerze w to wątpimy.”
Poczułam jak Bruno siada obok. Zaczęłam analizować ten krótki artykuł fragment po fragmencie.
- Nie czytaj tych bzdur. – rzekł po tym jak sam przeczytał.
- Kiedy ostatnio widziałeś Jessicę? – spytałam cicho.
- Wtedy w klubie, przed trasą. – odpowiedział. – Czyżby Kasia była zazdrosna? – objął mnie w pasie i przyciągnął do siebie, zsuwając obok na kanapę komputer.
- A mam o co? – zapytałam spoglądając mu prosto w oczy.
- Nie. – powiedział poważnie i mnie pocałował. Uwierzyłam.

W poniedziałek, tak jak i we wtorek i każdy inny dzień pracy w tygodniu, Bruno mnie odwiózł i o odpowiedniej godzinie odebrał. W między czasie podobno załatwiał sprawę z Edmondem, ale mimo moich pewnie już irytujących pytań na ten temat, nie chciał mi nic powiedzieć. Nie zdołałam nic z niego wyciągnąć.
W piątek po pracy Bruno jak zwykle czekał na mnie przed wytwórnią. Byłam padnięta i na nic nie miałam siły. Gdy wsiadłam i przywitałam się z nim szybkim cmokiem od razu oznajmił.
- Jedziemy na lotnisko.
- Ktoś przylatuje? Twoja rodzina? – zasypałam go pytaniami. Nie chciało mi się tam jechać, ale jeśli to jego rodzina to nie będę mu sprawiać kłopotów, załatwmy to szybko i spać!
- Nie.
- To? Bruno, padam. Chcę iść spać.
- Pośpisz na pokładzie.
- Słucham? – zmarszczyłam czoło nie mając pojęcia o czym mówi.
- Zabieram cię w moje rodzinne strony. Za jakieś 6 godzin będziemy w pięknym mieście jakim jest Honolulu. – oznajmił spokojnie nie spuszczając wzroku z drogi.
- Jaja sobie robisz? – niemal zakrztusiłam się śliną.
- Mówię poważnie jak nigdy. – wyszczerzył się.
- Jeśli tak, to musiałabym się spakować nie sądzisz?
- Twoja walizka jest w bagażniku. Jeśli o czymś zapomniałem to kupimy na miejscu.
- O wszystkim pomyślałeś? – uśmiechnęłam się na samą myśl wyjazdu i organizacji Pana Hernandeza.
- Oczywiście. – wyszczerzył się spoglądając na mnie z ukosa.
- A jaki jest cel naszej wyprawy?
- Hmm… relaks, przekonanie cię do plaży i wody, spędzenie trochę czasu w spokoju… - zaczął wymieniać.
- Dobra, dobra… Jeśli pośpię w samolocie to jestem kupiona.

Wsiedliśmy do samolotu i od razu zajęliśmy miejsca. Bruno jeszcze zdjął bluzę i okrył mnie nią jako że układałam się już do snu. Oparłam głowę o jego ramię i odpłynęłam w krainę snów i marzeń…

- Hej, pobudka! – usłyszałam cichy szept tuż przy uchu.
- Jeszcze chwilę… -wymruczałam marszcząc czoło. Tak dobrze  mi się spało opartą o Bruna.
- Wszyscy już opuścili pokład, zostaliśmy my. Jak się nie pospieszymy to wyniosą nas siłą. – uprzedził.
- Dobra. – wstałam zabierając torebkę i wręczając Marsowi jego bluzę. On założył czapkę z daszkiem i wyszliśmy. Przywitał nas ciepły wieczór. Lecieliśmy tu pięć godzin, wsiedliśmy w Los Angeles na pokład o 17, więc powinniśmy być tu o 22 lecz jak wiadomo są trzy godziny różnicy więc magicznym sposobem jest teraz godzina 19.
- Jedziemy do hotelu? Czy może zjemy coś? – zaproponował.
- Ja sobie pospałam, a ty?
- Ciężko spać jeśli jesteś obok – zamrugał komicznie brwiami. – A tak poważnie, to też sobie pospałem.
- No to jedziemy coś zjeść. Żarłoki wkraczają do akcji.
Po kilkunastu minutach trafiliśmy do świetnej knajpki gdzie zamówiliśmy tonę jedzenia, bo Bruno jak to Bruno stwierdził, że muszę spróbować wszystkiego po trochu. Jego zdaniem te smaki zapamiętuje się do końca życia.
Mars wybrał wspaniały hotel znajdujący się zaraz przy akwenie. Mieliśmy widok na ocean a zaraz przy hotelu była plaża gdzie stały leżaki. Było pięknie. Zarezerwował pokój na 36 piętrze.
- Chciałem zarezerwować domek na plaży, ale niestety nie było wolnych.
Mieliśmy mały taras. Widoki które były mi dane oglądać postawnowiłam od razu uwiecznić na zdjęciach. Oprócz krajobrazu, znajdujemy się także na tych fotografiach my. Samowyzwalacz to jednak świetne odkrycie.
Cały wieczór siedzieliśmy na tarasie wpatrując się w spokojny ocean. Dużo rozmawialiśmy, ale nie na tematy które by nas niepokoiły. Tam nawet nie pamiętałam o tym piekle które mnie ostatnio otaczało.
Poszliśmy spać zmęczeni świeżym powietrzem i lotem. Zasnęliśmy bez mrugnięcia okiem.
Rano obudziło nas słońce, które niemiłosiernie raziło przez odsłonięte okno balkonowe.
- Brunoooo…
- Hmmmm?
- Wstajemy czy śpimy?
- Głodny jestem. – usłyszałam burczenie w jego brzuchu na co się zaśmiałam.
- Ja też. Także tyłki do góry. Szkoda tracić taki piękny dzień.
Usiadłam klepiąc go po tyłku.
- Hawaje świetnie na ciebie działają. – mówił przyglądając mi się.
To prawda. Wstałam z uśmiechem na ustach a w myślach miałam tylko to, co zjemy na śniadanie i jak niesamowicie spędzimy czas.
- Jak już będziesz moją żoną to tu sobie zamieszkamy. – na jego słowa stanęłam w miejscu. Odwróciłam się i zobaczyłam jak siedzi bez koszulki w białej pościeli szczerząc się tak, że niemal można było dostrzec jego ósemki.
- Żoną? – wytrzeszczyłam oczy tak, że przypominały teraz pięciozłotówki.
- No jasne, taka kolej rzeczy, nie? Dziewczyna, narzeczona, żona, później dzieci… - mówił po czym nagle zaciął się i spojrzał na mnie z uśmiechem. – Przecież żartuję, wyluzuj młoda. – zaśmiał się widząc moje przerażenie.
Odetchnęłam z  ulgą, a on nadal się śmiał.
- Dziewczyny lubią chyba takie zapewnianie, wiesz… o przyszłości.
- Zapewniaj mnie, ale nie w ten sposób.
- Hm… jak mogę zrobić to inaczej? – kokietował zbliżając się ku mnie. Szybko zamknęłam się w łazience.
- Kasiuuuu… no czemu mnie tak zostawiasz? Kasiuuu… a może plecki ci umyć? No Kasiuuuu… - jęczał ale po chwili zagłuszył go strumień prysznica.

Po obfitym śniadaniu ruszyliśmy na zakupy. Musiałam kupić kilka pamiątek, bo rodzina by mnie zabiła jakby się dowiedziała że tu byłam i nic im nie przywiozłam.
Poszliśmy też do ulubionego sklepu Bruna gdzie zakupił pakiet kolorowych koszulek i kapelusz. Znalazł też jeden słomkowy dla mnie i stwierdził że muszę go mieć. Weszliśmy jeszcze do jednego ze sklepów z damska odzieżą. Kupiłam kolejną sukienkę ku radości Hawajczyka.
Wróciliśmy do hotelu gdzie zostawiliśmy zakupy. Bruno kazał wskakiwać w strój kąpielowy do czego podeszłam sceptycznie.
W czasie gdy się przebierałam w łazience on zapakował wszystko co potrzebne do dużej torby plażowej. Rozmawiał przez telefon ale jak mnie zobaczył to się szybko rozłączył.
- Coś nie tak? – spojrzałam na niego niepewnie. Widać, że coś nie halo.
- Wszystko w porządku. Idziemy. – uśmiechnął się lustrując mnie wzrokiem. Ach tak. Założyłam sukienkę.
- No to chodź, a nie siedzisz na tej kanapie. – powiedziałam już przy drzwiach bo on nie ruszył się z miejsca.
- Podziwiam tylko…

- Bruno ja nie wejdę do wody. – uprzedziłam gdy usiadł na leżaku i zaczął szperać w torbie.
- Zgadza się. Pierw krem. – wyjął prezentując go jakby brał udział w nagrywaniu reklamy. Wyrwałam go z jego rąk i zaczęłam się smarować. Pomijam ten fakt, że musiałam ściągnąć sukienkę. Jeśli mam się opalać i chodzić w bikini to tylko tu i teraz. – Hej, myślałem, że to ja będę cię smarował!
- Zajmij się sobą Hernandez. – burknęłam.
- Mrr… kocica. – wymruczał za co dostał przez łeb. Gdy nałożyłam krem oddałam mu by mógł uczynić to samo.
- No to teraz możemy iść. – powiedział wstając i zasłaniając mi tym samym słońce.
- Bruno, ale ja nie chcę…
- Chodź, przecież nie utopię cię. – wyciągnął w moją stronę rękę. Spojrzałam na jego minę. Jedna brew w górze i delikatny uśmiech na zachętę.
- Ach, niech ci będzie. – chwyciłam jego dłoń i powoli poszliśmy w stronę lazurowego oceanu.
Woda była przyjemna. Nie za zimna i nie za ciepła. Bruno nadal trzymał mnie za rękę idąc powoli coraz dalej. Gdy byliśmy już w miejscu gdzie woda sięgała mojej tali zatrzymałam go.
- Starczy, dalej nie pójdę.
- Chodź. – pociągnął mnie ale zaczęłam się wyrywać. – Cassie, nic ci się nie stanie.
- Popływaj sobie, ja postoję. I tak ci nie potowarzyszę. – powiedziałam cofając się o krok.
- Chodź. – przyciągnął mnie do siebie i pocałował. Oplotłam ręce wokół jego szyi a nogi zaplątałam wokół jego brzucha.
- Tak mogę. – szepnęłam kurczowo trzymając się jego.
- Okej. – zaśmiał się i ruszył krok czy dwa dalej. Mieliśmy a raczej ja miałam szczęście, że fale były spokojne i niewysokie. – Daj mi ręce. – powiedział całując mój policzek, próbując się odchylić.
- Nie ma mowy. – nadal trzymałam go blisko.
- Proszę.
- Nie.
- Cassie.
- Nigdy.
- Zaufaj mi. – szepnął.
- Ych…
Po chwili odchyliłam się lekko i spojrzałam. Jak zwykle się uśmiechał, ale nie śmiał. Ma szczęście bo inaczej dawno już bym stąd wyszła. Nogami przytrzymywałam go nadal mocno, ale tułów odchyliłam. Chwyciłam jego obie dłonie.
- Połóż się i poczuj jak woda cię unosi. – mówił cicho łagodnym, uspokajającym tonem. Ściskając jego ręce zrobiłam to o co poprosił. Wzdrygnęłam się gdy woda obiła o moje uszy, ale starałam się zrelaksować. – Widzisz? Woda to spokojny żywioł, nie ma się czego bać.
Podniosłam się by spojrzeć na niego. Byliśmy niemal twarzą w twarz.
- Tak a co powiesz o tsunami, o powodziach…
- Oj tam. Mówię o tym co jest tu i teraz. Czepiasz się – powiedział tuż przy moich ustach. Jego ręce poczułam na swoich pośladkach.
- Zwolnij Mars. – wypowiedziałam między pocałunkami. Zapomniałam nawet o tym, że jestem po ramiona w wodzie.

Resztę tego słonecznego popołudnia spędziliśmy na plaży, wylegując się na leżakach. Bruno pomyślał nawet o przekąskach! Niesamowity…
Wieczorem postanowiliśmy pójść przejść się po pięknie oświetlonym mieście. Fajnie było kroczyć śladami młodości Hawajczyka. Idąc opowiadał mi o swoim dzieciństwie, niekoniecznie kolorowym i wesołym jak to miasto.
Wieczorem jak się okazało, jego przyjaciele dowiedzieli się, że jest w mieście i nie mogli nie skorzystać z okazji spotkania się z nim więc poszliśmy do baru nad morzem gdzie wszyscy już czekali. Założyliśmy sobie, że nie będziemy tam długo jako że jutro po 12 mamy samolot powrotny do L.A.
- Hola! – przywitały nas piękne tancerki hula przy bramce.
- Tam! – wskazał Bruno na grupkę ludzi śmiejących się głośno. Siedzieli przy dużym stoliku.
- Cześć! – krzyknął Bru przekrzykując muzykę.
- Bruno! – wszyscy się na niego rzucili, zaczęli ściskać, całować…
- Hej, hej, hej… Spokojnie! – zaśmiał się Mars. – Poznajcie Cassie, moją dziewczynę.
Przedstawiona jako dziewczyna? Od razu zrobiło mi się cieplej na sercu.
- Hej, jestem July! – powiedziała czarnowłosa piękność podchodząc i całując mnie przyjaźnie w oba policzki.
- Mike! – pomachał brunet zza stolika.
- Maggie – podeszła kolejna dziewczyna, ale nie była już tak uprzejma jak jej koleżanka.
- Jimmy a to Brad. – powiedział chłopak w długich lokach i wskazał na kolegę obok w krótkich, jasnych włosach.
- Miło mi was poznać. – ten nieliczny tłum mnie trochę onieśmielił, ale zaraz potem Bruno objął mnie w talii i poczułam że tu poniekąd przynależę. Usiedliśmy przy stoliku. Bruno zaczął z nimi wspominać czasy wspólnych imprez. Siedziałam cicho i się przysłuchiwałam.
- Cassie, a Peter mówił ci o tym jak w swoje szesnaste urodziny się schlał i poszedł do agencji towarzyskiej? – powiedział Jimmy i wszyscy wybuchli śmiechem.
- Ym… nie.
- Spokojnie, nie wpuścili go nawet nie pytając o dowód tożsamości. Mały karakan. – dokończyła Maggie siedząca obok niego. Mówiąc to zmierzwiła mu włosy. Yh.. rączki przy sobie maleńka.
Cały wieczór przesiedziałam przy jego boku nie odzywając się ani słowem. Wybaczam, że nie zwracał na mnie zbytniej uwagi, biorąc pod uwagę to, że nie widział się z nimi kupę czasu. Ja piłam tylko sok, ale Bruno postanowił się upić. I dobrze mu szło…
- Bruno, jest już dziesiąta, mieliśmy się zwijać, pamiętasz? – powiedziałam do niego gdy opróżniał zawartość kolejnej szklanki.
- A ty co taka naburmuszona? Mamy jeszcze czas! – rzekł obejmując mnie w talii i dmuchając mi dymem który właśnie wypuszczał z ust.
- Ja idę, chcesz to zostań. – wzięłam torebkę i chciałam już wstawać, ale mnie przytrzymał.
- Zaraz pójdziemy, okej? Ale pierw sobie zatańczymy. – chwiejnym krokiem poszedł na parkiet nie czekając na mnie. Nadal siedziałam patrząc co on wyprawia. Stanął na skraju, spojrzał na mnie i zaczął dziwacznie kręcić biodrami. Palcami wskazał pierw na mnie, później na siebie a potem narysował w powietrzu serduszko. Nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. Wstałam i poszłam do mojego pijaka.
- Tylko bez szaleństw, bo z twoją równowagą nie jest najlepiej. – powiedziałam gdy objął mnie i zaczął się bujać na boki.
- Słucham? Ja w każdym stanie świetnie tańczę i chyba pora na to żebyś się o tym kochana przekonała. DJ! – krzyknął w stronę faceta za konsolą. – DJ! Cuba Que Lindos Son Tus Paisajes! – gościu się tylko uśmiechnął i puścił piosenkę.
Były to typowe latynoskie rytmy. Salsa! Bruna ręce zsunęły się od razu na moje biodra ruszając nimi w takt muzyki. Zaczęliśmy tańczyć salsę! Nadal w to nie wierzę. Bruno czasami śpiewał mi do ucha po hiszpańsku co powodowało u mnie gromki śmiech. Skąd on znał te wszystkie przejścia, obroty, kombinacje? Chyba ma to we krwi po prostu.
Po całej piosence byliśmy zmachani jak nigdy! Męczące to jest, nie ma co.
- Bruno, jesteś pijany. Wracamy do hotelu? – zapytałam tuląc się do niego.
- Yhym… - mruknął.
- To dalej…
- Spać mi się chce… - mówił nie ruszając się z miejsca. Nie zdziwiłabym się jakby właśnie zasypiał na stojąco.
- To dalej, pójdziemy do hotelu.
- Maggie nie piła, może nas odwiezie? – wymruczał.
- Maggie niech się zajmie sobą. Zamówię taksówkę. – musiał wspominać o niej? Agrh…
- O! Ktoś tu jest zazdrosny. – nagle się orzeźwił.
- Chyba ty. Idziemy Hernandez.
Mars wylewnie pożegnał się z przyjaciółmi i wyszliśmy na ulice Honolulu. Niedaleko zauważyłam taksówkę, więc wpakowałam do niej Bru i wsiadłam, prosząc kierowcę o kurs do hotelu.
- A panu się chce tak jeździć w nocy? – zagadywał Bruno.
- Każdy musi jakoś zarabiać na życie. – odpowiedział wzruszając ramionami.
- Nie każdy może zarabiać miliony śpiewając do księżyca. – dodałam spoglądając na Hawajczyka.
- Obrażam się. A proszę pana, ma pan żonę? – lekko seplenił i plątał mu się język.
- Owszem.
- Tak samo wredną jak moja dziewczyna? – dodał za co dostał kuksańca w bok. Kierowca nie odpowiedział, zaśmiał się podjeżdżając pod hotel. Zapłaciłam taksówkarzowi i jako, że mój facet ledwo co się trzymał na nogach, otworzyłam mu drzwi i wyciągnęłam go.

- Bruno idź już spać! – zdenerwowana wierciłam się w łóżku.
- Teraz to mi się nie chce, zjadłbym coś. – rozbudzony wstał i sięgnął po hotelowy telefon.
- Będziesz budził biednych ludzi? Jest już koło 11. Idź spać.
- Nie. – podniósł słuchawkę i wybrał numer do recepcji. – Dobry wieczór tu Pan Bruno Zajebisty Mars, czy mógłbym prosić górę jedzenia do pokoju 1072?

- Widzisz… A byłaś przeciwna… - stwierdził gdy przyłączyłam się do jego uczty. Siedzieliśmy na łóżku a wokół nas pełno talerzy z przeróżnymi smakołykami.
- Kurczak jest dobry.
- Posmakuj lody – podstawił łyżeczkę, więc posmakowałam.
- Z kurczakiem średnio smakują. – przeżuwałam. Popiłam winem. Byłam nieco spragniona a że było tylko wino to wypiłam już jedną trzecią butelki.
- Spróbuj krewetki z ananasem i musztardą! Wyśmienite! – tworzył na talerzu różne kompozycje, które później smakował.
- Bruno, siedzimy tak i jemy od godziny. Jutro trzeba się spakować i wracać do L.A.
- Zostańmy tutaaaaaaj…
- Mam pracę w poniedziałek… - zrobiłam smutną minkę.
- Nie pracuj…
- Wiesz, że muszę…
- Wiem, że cię nie przekonam…
Położył swoją głowę na moich udach. Odruchowo wsunęłam dłoń w jego afro.
- Zaśpiewaj mi coś. – wyszeptał.
- Ty tu jesteś od śpiewania. – zaśmiałam się.
- Proszę? Czemu to ja zawsze jestem wykorzystywany… też chcę żeby ktoś dla mnie zaśpiewał… - mówił jak pokrzywdzony dzieciaczek.
- Dobra. – zgodziłam się tylko dlatego, że był pijany i jutro nie będzie nic pamiętał.

Czy możesz mnie poczuć,
Kiedy o Tobie myślę?
Z każdym oddechem, który biorę,
Każdą minutę
Nie ma znaczenia co robię
Mój świat jest pustym miejscem

Tak jakbym przechadzała się pustynią od tysiąca dni
Nie wiem czy to fatamorgana, ale zawsze widzę Twoją twarz, kochanie

Bardzo za Tobą tęsknię - nic nie poradzę, jestem zakochana
Dzień bez Ciebie jest jak rok bez deszczu
Potrzebuję Ciebie przy moim boku, nie wiem jak przeżyję
Dzień bez Ciebie jest jak rok bez deszczu
- Nie znam tej piosenki… - wymruczał już zasypiając. Cmoknęłam go w usta zsuwając ze swoich ud. Zasnął. Odłożyłam talerze na wózek i wtuliłam się w jego plecy.

Jakie szczęście, że poprzedniego wieczoru nastawiłam budzik. Równo z nim obudziłam się o 9. Bruno spał jak zabity, na co mu pozwolę jeszcze przez godzinę. Poszłam do łazienki, później spakowałam nasze rzeczy i stwierdziłam, że skoczę sama do restauracji po jakiś sok i wodę dla Bru. Jedzenia było tu po szyję, ale wątpię żeby coś ten pijak przełknął.
Gdy wróciłam jeszcze spał.
- Bruno, już 10, musisz wstać. – usiadłam koło niego potrząsając go delikatnie.
- Już? – powiedział chrypiącym głosem i od razu odkaszlnął.
- Tak, jest po dziesiątej. Masz wodę  - podałam mu butelkę. Opróżnił jej zawartość i spojrzał na mnie z ulgą.
- Od razu lepiej. Dziękuję kochanie. – ucałował mój policzek.
- Leć do łazienki, na szafce leżą ciuchy.
- Dziękuję. – jeszcze raz mnie w podziękowaniu pocałował i poszedł.

Byliśmy trochę wcześniej na lotnisku, więc chodziliśmy po strefie bezcłowej.
- Cass, powinienem ci powiedzieć jak tam sprawy z Edem… - zaczął. Zupełnie zapomniałam o tej całej sprawie. Pierw tydzień w jego domu a teraz Hawaje. Wypadło mi z głowy to, że prześladuje mnie jakiś psychol.
- Co z nim? – spojrzałam niepewnie w jego czekoladowe tęczówki.
- Jesteś bezpieczna. Edmond jest w szpitalu psychiatrycznym.
- Słucham?
- Chodź usiądziemy. Opowiem ci jak to było…
Usiedliśmy więc przy stoliku w pobliżu.
- Gdy pracowałaś ja próbowałem jakoś tą sprawę wyjaśnić, zamknąć… Wziąłem twojego laptopa i pojechałem do najlepszego specjalisty w mieście. Bo który zdrowy psychicznie człowiek śledziłby cię, chciał porwać nie wiadomo do jakich celów i groziłby ci? Więc pojechałem tam. Musiałem mieć coś co wychodziło od Edmonda, więc psychiatra przeglądnął całe archiwum waszych rozmów i później ten mail z groźbą. Powiedział, że można coś wywnioskować po tych wiadomościach, ale tak naprawdę nie można nic z tym zrobić… Bez jego zgody nie mogą go zamknąć w szpitalu. Więc pojechałem do niego…
- Słucham? Czy ty jesteś nienormalny?
- Spokojnie. Pojechałem, otworzył mi i porozmawialiśmy. Na początku groził mi i rzucał się co było oczywiste, ale jakoś zyskałem odrobinę zaufania w jego oczach. Przedstawiłem to jak ty się czujesz, chciałem, żeby poczuł jakieś wyrzuty sumienia. I udało się. Powiedział, że doskonale wie jak się czujesz bo on sam też żył w strachu. Zaproponowałem mu pomoc specjalisty i się zgodził. Nie wiedziałem że pójdzie tak gładko. Nie wiem co go skłoniło do takich czynów. Wszystko świetnie, ale jest jedno „ale”…
- Jakie?
- Musisz pojechać do niego i z nim porozmawiać. Z nim i ze specjalistą. Tak powiedział Dr Jedward. To jest konieczne…

Spotkać się  z nim kolejny raz? Przeżywać to od nowa? W życiu…

piątek, 5 lipca 2013

017 "That’s when I knew you were the one"

Minęły dwa tygodnie… dwa spokojne tygodnie. Jestem w kontakcie z Hernandezem. Dzwoni do mnie jak ma chwilę, a ja wysyłam mu wiadomości o które prosił z informacją co u mnie.
Jeszcze pół miesiąca i Bruno przyjeżdża… kupa czasu. Nie wiem czy pasuje mi rola kochanki czekającej na faceta w domu, by gdy przyjedzie przygotować się na kolejne rozstanie. To cholernie trudne. Czemu nie zakochałam się w hydrauliku lub budowlańcu?

Dodam jeszcze, że niepewnie chodzę po ulicach. Boję się, że napotkam gdzieś  Edmonda. On powinien się leczyć, a nie leczyć innych. To jest nie do przyjęcia. Nie mają na studiach jakiś badań psychologicznych? Przecież to przyszły lekarz! Po pracy wracam zaraz do domu, a w weekendy wychodzę z Willem lub Morgan na siłownię, lunch i tyle. Do domu najczęściej mnie odwożą, a jak nie mogą to jadę taksówką. Zapłacę każdą cenę by dojechać bezpiecznie do domu. A w mieszkaniu zawsze zamykam dokładnie trzy zamki i wtedy czuję się na 70 procent spokojna. Może oszalałam…

Nowa wiadomość od Bruno:

„Cześć słońce, mam wolne popołudnie, chłopacy zmęczeni lotem, może Skype? Xoxo Brunito”

Aww słodziak – westchnęłam sama do siebie. Włączyłam komputer. Czekając aż się uruchomi odpisałam mu, że za moment będę gotowa.
Pierwsze co zauważyłam, logując się na skype, to nieodebraną wiadomość od Edmonda. Bałam się otworzyć… i na razie tego nie zrobię, bo Bruno wyczuje, że coś jest nie tak. Czego on chce! Muszę go zablokować, usunąć, wszystko co możliwe, żeby nie miał ze mną kontaktu. Cholera, musiałabym utworzyć nowe konto, zmienić numer telefonu i… Przestań świrować! On nic ci nie zrobi!
Z nerwowych przemyśleń wyrwał mnie sygnał z programu. „Hawajski lew” – wyświetla mi się na ekranie. Od razu odbieram.
Pierw słyszę przeciągłe „hej”, nim obraz się załącza i widzę uśmiechniętą twarz mężczyzny moich marzeń.
- Jak dobrze cię widzieć. – przyznaję szczerze po czym się rumienię.
- I nawzajem. – widzę jak opiera się o biurko i w ciszy patrzy w monitor, prosto na mnie. – Jeszcze dwa tygodnie… - westchnął.
- Yhymn. – odpowiedziałam patrząc jak przeciera oczy po czym dłońmi przeczesuje włosy. – Jesteś zmęczony. Nie musisz tu ze mną siedzieć. – dodałam zauważając jego samopoczucie.
- Cassie, nie zmuszam się do niczego, nie wiem czy pamiętasz ale to ja ci to zaproponowałem… No chyba, że ty masz inne plany w takim razie… - przerwałam mu.
- Nie. – uśmiechnęłam się szeroko. – Po prostu ciężko mi tak…
- Hm? – uniósł brwi w geście niezrozumienia.
- Niby mieć z tobą kontakt, ale w sumie to nieznaczny. Jakbym gadała do wyśnionego guru. – widziałam jak otwiera buzię. – I nie śpiewaj mi teraz Colplaya! – dodałam na co się roześmiał a ja wraz z nim.
- Znasz mnie – stwierdził.
- Zdążyłam się na tobie poznać. – powiedziałam tajemniczo poprawiając pozycję na kanapie.
- Ach tak? – wymruczał mrużąc oczy. – Jezu, nie wytrzymam tuuuuu! – wykrzyczał.
- Spokojnie. – podskoczyłam zdziwiona jego gwałtowną reakcją.
- Oj, bo nie chcę mi się tu siedzieć! Kocham występować, ale bez przesady! Miałaś jechać ze mną. – nadąsał się jak dziecko wypychając do przodu dolną wargę.
- Mam pracę. – odpowiedziałam.
- Fajnie. – burknął obrażony.
- Chciałeś pogadać, wyżyć się czy pokłócić? – zdenerwowana zmieniłam ton.
- Yhh… przepraszam, ale już mam dość. Jestem wyczerpany… - załamany ukrył twarz w dłoniach.
- Jeszcze dwa tygodnie, Bruno. Dasz radę. Robisz to co kochasz. – pocieszyłam go.
- Jasne. Kto jak nie ja, co nie? – uśmiechnął się krzywo.
Próbowałam mu poprawić humor, co mi się nawet udawało. Zazwyczaj to on przyjmuje taką rolę, wiec to była nowa dla mnie sytuacja. Godzinę później musiał jechać na wywiad, więc musiał się zwijać.
- Powiedz mi jeszcze czy wszystko w porządku? Ten popapraniec dał ci spokój? – zapytał na sam koniec.
- Tak. Jest ok. - odpowiedziałam za szybko. Cholera!
- Cassie… - wymusił na mnie wyjaśnienia.
Z oddali usłyszałam głos Ryan’a - Bruno chodź bo się spóźnimy – oraz mocne walenie do drzwi.
- Leć już. – powiedziałam z uśmiechem ignorując wcześniejsze słowa. Chwilę się wahał po czym westchnął i odpowiedział;
- Jeszcze z tobą nie skończyłem mała. – uśmiechnął się, wysłał komicznego buziaka i rozłączył. Z uśmiechem na ustach przesiedziałam kolejne kilka minut.
Nie mam nic do roboty… hmm… Maja! W końcu dostępna! Muszę streścić co u mnie nowego i dowiedzieć się czy nastąpiły jakieś zmiany u tej wiecznej studentki!

W poniedziałek w pracy postanowiłam ubrać nową czarną spódniczkę. Koledzy postanowili się ponabijać i za każdym razem jak wstałam z krzesła gwizdali jak nienormalni. Cały dzień się śmiałam, mimo poczucia onieśmielenia, przyzwyczaiłam się. Wieczorem Morgan wyciągnęła mnie do baru na drinka.

- Tak bardzo za nim tęsknięęęę… - wzdychała pijąc kolejnego i zapewne nie ostatniego drinka.
- Tak? – zaśmiałam się. Tęskni za facetem którego widziała dwa razy? Hmm…
- Nooo… Chyba się zakochałam… a może to tylko jego ciało tak na mnie działa. – zaczęła rozmyślać na głos.
- Jesteście w kontakcie?
- Jasne. Dzwoni do mnie codziennie, ale wiesz… nie mamy o czym za bardzo rozmawiać, prawie się nie znamy. Za to dużo fantazjujemy…
- Morgan! – zbeształam ją.
- No co! Sex-telefon to normalna sprawa! – wybuchłam śmiechem. Będę miała jak dokuczyć Ryanowi… w razie potrzeby oczywiście.
- A jak tam z Marsem? – spytała po chwili.
- W porządku. W weekend nawet wszedł na skype, co było sukcesem, w związku z jego zaawansowaną przyjaźnią z technologią.
- Hej! Może pójdziemy na podwójną randkę! To by było takie słodkie! Wiesz, ja i Ryan no i ty z Brunem. – wpadła na idiotyczny pomysł. Wybaczam jej głupotę, tłumacząc ją upojeniem alkoholowym.
- Jasne! Może jeszcze czworokącik w łóżku? – udawałam jej rozentuzjazmowany głos, podskakując wesoło na krześle. W odpowiedzi jej oczy rozbłysły.
- Seriooo? – opadła jej szczęka.
- Morgan, jesteś pijana. Wychodzimy! – zarządziłam płacąc barmanowi.
- Ymm… czyli nie na serio. Szkoda. – westchnęła smutno.
Wsadziłam ją do taksówki, a sama poszłam pieszo, bo miałam naprawdę blisko. Jedna przecznica i jestem w domu. Na zakręcie rozdzwonił mi się telefon.
- Halo? – odebrałam.
- Widzę cię mała. Świetne nogi. – usłyszałam znajomy odrażający głos. Od razu się rozłączyłam.
Jedna prosta. Biegiem!
Nie patrząc za siebie pobiegłam do domu. Nie słyszałam za sobą nikogo, więc szybko wbiegając po schodach, zaczęłam szperać w torebce w poszukiwaniu kluczy. Jak na złość nie mogłam ich znaleźć. Było cicho. Wzięłam głęboki wdech i przeszukałam jeszcze raz torbę. Są! Uff… Z trzęsącymi się dłońmi otworzyłam drzwi i ponownie je zamknęłam czując się w końcu bezpieczna. Jakby ktoś się nie domyślił, dzwonił Edmond. Czy on mnie śledzi? Cholera, jestem znerwicowanym kłębkiem nerwów. Przez niego oszaleję i trafię do psychiatryka! Mam dość!
Przypomniała mi się jego wiadomość, której nie odczytałam. I nie wiem czy powinnam, nie chcę o tym myśleć. Ale ciekawość nie poddaje się tak łatwo, wiec toczę wewnętrzną walkę. Otworzyć, nie otworzyć…
Pierw prysznic, a później pomyślę…

Wykąpana, poszłam zrobić herbatę i zdrowe kanapki z warzywami. Pychota! Zasiadłam na kanapie wpatrując się we włączony program w laptopie. Zdobyłam się na chwilę odwagi i otworzyłam wiadomość od Francuza.

Witaj

Po pierwsze, nie uciekaj przede mną, ani nie tchórz dzwoniąc po śmiesznych, małych chłopaczków, bo i tak cię znajdę i zdobędę. Prędzej czy później będziesz moja, czy chcesz tego czy nie. Po drugie, świetnie wyglądasz na siłowni, seksownie, serio.
Gorące uściski przesyła twój przyjaciel

Ed
P.S. Pamiętaj, że cisza zwiastuje burzę.

Cholera jasna! Kurwa mać! Ja pierdole! On mnie śledzi. Ja… ja nie wyjdę z domu. Ja musze wracać do Polski. Natychmiast!
Ale zostawić to wszystko co mu się tutaj udało? Już przecież wszystko się poukładało… On jest chory, ma jakąś obsesję na moim punkcie. Czego on tak naprawdę chce!? Muszę się kogoś poradzić, co robić, tylko kogo? Jest późno, Morgan jest pijana… William. Moje jedyne koło ratunkowe. Wybieram szybko do niego numer.
- Tak? – odebrał bo krótkiej chwili.
- Will, mógłbyś do mnie przyjechać? – spytałam cicho.
- Stało się coś? Jest już późno Cassie.
- Nie… w sumie tak… Znaczy… Proszę przyjedź. – powiedziałam ledwo słyszalnie czując jak oczy mnie szczypią, zapowiadając łzy.
- Będę za 10 minut.
- Dzięki. – rozłączył się. Ja położyłam się na kanapie, zwinęłam w kłębek i głośno szlochałam. Mam już dość tego wszystkiego… Jestem zmęczona, bezradna, słaba i bez życia.
Przeleżałam tak kilkanaście minut. Nie miałam siły ryczeć. Słysząc dzwonek do drzwi i pukanie, wzdrygnęłam się i po cichu podeszłam. Zajrzałam przez lupkę – to Will. Pospiesznie otworzyłam i rzuciłam mu się w ramiona. Myślałam że jestem już nie będę płakać bo nie mam siły ani wystarczająco dużo wody w organizmie, ale się myliłam. Następna fala łez zaatakowała jego koszulę.
- Ciii, maleńka. – podniósł mnie i przeniósł przez próg. Zamknął drzwi na zamek i zaprowadził mnie na kanapę. Dał mi popłakać, głaszcząc mnie po włosach i plecach. Gdy się uspokoiłam spojrzał na mnie uważnie, próbując domyślić się, co takiego mogło się stać.
- Chodzi o Edmonda. – zaczęłam opowiadać mu co się ostatnio wydarzyło. Widzieliśmy się raz czy dwa ale tylko na chwilę bo on jest zabiegany. Nawet jeśli byśmy się spotkali w barze, tudzież w klubie nie powiedziałabym mu tego, nie chcąc psuć nastroju i miłej atmosfery.
- Cass, zgłoś to na policję. – poradził po wysłuchaniu mnie.
- Co mam powiedzieć, że mnie śledzi? Przecież w mailu nawet groźby nie ma… I co zresztą oni mogą zrobić? Nic. Myślę nad powrotem do Polski…
William przymknął oczy i zaczął powoli trawić moją informację. Po chwili się odezwał.
- Jeśli to ma zapewnić ci spokój i sprawić, że będziesz szczęśliwa to jedź. Chociaż, żal będzie stracić taką przyjaciółkę. – rzekł poważnie.
- Oh, Will… Nie mam pojęcia co robić. Nie chcę wyjeżdżać. Mam pracę, poznałam ciebie, Morgan, Ryan’a no i teraz jeszcze z Brunem mi się zaczęło układać…
- Może poczekasz jeszcze jakiś czas?
- Chyba tak zrobię, ale cholernie się boję. I jeszcze ten dopisek… „cisza zwiastuje burzę”.
- Musisz się uspokoić. Staraj się o tym nie myśleć.
- Łatwo mówić.
- Wiem… - westchnął i mnie przyciągnął i mocno przytulił.

Reszta tygodnia minęła spokojnie. Nie wychodziłam z domu, a na zakupy chodziłam do pobliskiego sklepu gdzie było zawsze pełno ludzi. Czułam się zastraszona. W weekend nie poszłam na siłownie, siedziałam w domu. Ćwiczyłam samodzielnie szukając filmików instruktażowych w Internecie. Musiałam się porządnie zmęczyć, wyżyć.  Po dwu godzinnych ćwiczeniach czułam się o wiele lepiej. Nie musiałam nigdzie wychodzić, więc wypucowałam mieszkanie, zrobiłam porządny obiad. Popołudniu Bruno chciał rozmawiać na skype, ale powiedziałam, że nie mam czasu. Wymówkę stanowił ogrom pracy, choć tak naprawdę nie miałam nic do roboty, żadnych dodatkowych zleceń od Jane. Nie chciałam psuć mu humoru a najważniejsze nie chciałam się rozkleić widząc go na płaskim ekranie laptopa.

Następny tydzień wlókł mi się niesamowicie a to z powodu piątkowego przyjazdu Marsa. Zawiedziony był brakiem kontaktu telefonicznego i wiem, że podejrzewał iż coś jest nie tak, ale nie narzucał mi się za co byłam mu niezmiernie wdzięczna. Był sfrustrowany tym, że mu ciągle odmawiałam. Wiem, że się martwił i był niespokojny, ale ja odczuwałam to samo, a nie chciałam się załamać słysząc jego głos czy widząc jego buzię.
Samolot miał wylądować w nocy, około godziny pierwszej. Bruno powiedział, że nie musze przyjeżdżać, spotkamy się w sobotę. Z jednej strony chciałam go już zobaczyć a z drugiej bałam się sama jechać na lotnisko.
Postanowiłam jednak zamówić taksówkę i ruszyć na spotkanie Hernandezowi. Kierowca zawiózł mnie pod samo lotnisko, gdzie było trochę ludzi, więc czułam się w jednej trzeciej bezpieczna. Pełne bezpieczeństwo powinno właśnie opuszczać pokład samolotu. Skierowałam się w stronę bramki, z której zaraz powinni wyjść Hooligans. Po kilku minutach w oddali zauważyłam Dre, ochroniarza Bru a zaraz obok Ryan’a. Zza zakrętu wyszedł też zmęczony i szczuplejszy o kilka kilogramów Bruno. Burza loków była przykryta czerwoną czapką z daszkiem, szara bluza zapewniała mu ciepło podczas chłodnej podróży samolotem a spodnie moro i trampki zapewniały wygodę. Szedł z głową spuszczoną w dół, ale Ryan mnie zobaczył i się uśmiechnął kierując w moją stronę. Bruno podniósł głowę i spoglądnął na oddalającego się Ryan’a.
- Cześć mała! – przytulił mnie Keomaka a ja przez ramię zobaczyłam Marsa stojącego w miejscu i przypatrującego się mojej osobie z szerokim uśmiechem. Łzy napłynęły mi do oczu ze szczęścia.
- Jak dobrze was widzieć… - wyszeptałam. Oderwałam się od przyjaciela i podeszłam do Bruna. Stałam tak nieśmiało naprzeciw niego.
- No chodźże tu słońce. – przyciągnął mnie mocno do siebie a ja się rozpłakałam. Jak dobrze być w jego ramionach… - Opowiesz mi potem o wszystkim. Jestem zły, że nic mi nie mówiłaś choć wiedziałem, że coś jest nie tak. Jedziemy do mnie? – zapytał przyglądając się mojej zapłakanej twarzy, biorąc ją w swoje dłonie i ocierając kciukami mokre poliki. Przytaknęłam głową i ponownie się w niego wtuliłam.
- Musimy iść. – rzekł Dre.
- No to idziemy. – objął mnie jednym ramieniem, tak, że byłam przy jego boku.
Mars wziął swoją walizkę i bagaż podręczny i skierowaliśmy się do osobnej taksówki, gdzie na tylnej kanapie spoczęliśmy zapinając pasy. Niestety przez nie, miałam ograniczony dostęp, więc Bru chwycił mnie za rękę, splatając nasze palce.
W ciszy jechaliśmy, nie chciałam nic mówić przy taksówkarzu. W ogóle nie chciałam nic mówić, ale wiem, że będę musiała.
Po 20 minutach byliśmy na miejscu. Bruno przed wejściem zapalił jeszcze papierosa. W środku usiedliśmy na kanapie.
- Tęskniłem. – szepnął patrząc w moją stronę.
- Ja też… - odpowiedziałam tak samo.
- Powiesz mi czy mam to z ciebie wyciągać?
- Chodzi o Eda…
- Znowu ten skurwiel! – krzyknął rozzłoszczony.
- Raz do mnie zadzwonił i napisał wiadomość. – zignorowałam jego ton.
- Co napisał?
- Że mam nie wzywać ochrony, tu chodziło o ciebie, że i tak mnie zdobędzie, że widział mnie na siłowni i wyglądam seksownie i że ta cisza zwiastuje burzę. – powiedziałam cicho z oczami wbitymi w szklany niski stolik.
- Kiedy to było? – zdenerwowany wstał z miejsca i zaczął wydeptywać ciągle tą samą ścieżkę.
- Dwa tygodnie temu. W poniedziałek odebrałam tą wiadomość. Miałam spódniczkę i jak wracałam do domu, to do mnie zadzwonił i powiedział, że mam świetne nogi…
- Jezu! – nigdy nie widziałam go tak złego, tak nabuzowanego. – Przepraszam. – kucnął i przeczesał dłońmi czuprynę.
- Jesteś na mnie zły? – zapytałam niepewnie.
- Zły na siebie. Muszę coś z nim zrobić, cholera. Nie może cię zastraszać. – spojrzał na mnie.
- Nic nie można z nim zrobić… - westchnęłam. – Już nad tym myślałam. Myślałam nad powrotem do kraju, ale postanowiłam poczekać z tą decyzją.
- Wymyślimy coś. Nie wyjeżdżaj. – podniósł się na proste nogi i podszedł do kanapy gdzie nadal siedziałam. Przykucnął przede mną, kładąc dłonie na moich kolanach. – Proszę. – zaglądnął prosto w moje oczy z prośbą.
- Nie chcę… ale się boję…
- Teraz tu jestem i nic ci nie grozi. Przepraszam, że wcześniej nie mogłem ci zapewnić bezpieczeństwa. – ucałował moje dłonie. – Jest późno, chodź spać.
Zaprowadził mnie do sypialni gdzie odstąpił mi łazienkę. On znów tłumacząc się stresem wyszedł zapalić. Szybko przebrałam się w przygotowane przez niego ciuchy, którymi był t-shirt i dresowe spodnie. Gdy wyszłam już spał. Ułożyłam się za nim, obejmując go w pasie i przytulając się do jego pleców. Nie pamiętam kiedy czułam się tak dobrze.  Ostatnio niezbyt dobrze sypiałam…

Poczułam delikatny dotyk na poliku. Otworzyłam oczy widząc uśmiechniętą twarz Marsa.
- Cześć słońce! – szepnął.
- Hmm… - zaśmiał się słysząc moją odpowiedź. Przymknęłam oczy rozkoszując się świetnym samopoczuciem. Po chwili leniwego leżenia dodałam – Świetnie mi się spało. Jak nigdy.
- W takim razie musisz tu częściej bywać. Słuchaj… mam plan na wieczór, pójdziemy na kolację do fajnej, przytulnej restauracji, hm?
- Nie możemy zostać tu? – spytałam bojąc się wyjścia na miasto.
- W sumie mógłbym coś ugotować… - zaczął rozmyślać.
- Na razie kochany, to zrób mi śniadanko, a będę w niebie. – powiedziałam turlając się po łóżku, wpadając w końcu na niego. Usiadłam na nim okrakiem i spojrzałam na jego zamyśloną minę.
- No nie wiem, nie wiem… Od wczoraj nawet całusa nie dostałem…
Pochyliłam się i go pocałowałam. Nie musiał prosić, sama o tym od dawna marzyłam.
- No teraz mogę iść. – podniósł się do pozycji siedzącej, pocałował mnie w policzek, po czym zrzucił z siebie.
- Ej brutalu. – zaśmiałam się podskakując na łóżku co było skutkiem jego ruchu.
- Mów mi Bond, mała. – puścił oczko i śmiesznie kręcąc tyłkiem wyszedł.
Poszłam do łazienki gdzie zostawiłam swoje rzeczy i się w nie przebrałam. Przemyłam twarz wodą i zawitałam do kuchni, gdzie Mars pił kawę, opierając się o blat, nie zważając na to że omlet mu się pali.
- Nie śmierdzi ci coś? – zapytałam próbując ukryć rozbawienie.
- Hm? – spojrzał na mnie, marszcząc czoło.
- Bruno, spalisz dom jak będziesz taki zamyślony. – wskazałam na patelnie.
- O cholera! – wyłączył kuchenkę, a zwęglonego naleśnika wyrzucił. – A miało być tak pięknie. – westchnął a mi się przypomniał tekst polskiej piosenki „Miało być tak pięknie, miało nie wiać w oczy nam, i ociekać szczęściem, miały być sto lat, sto lat”.
- Teraz ty się zawiesiłaś. – wytknął mi szczypiąc delikatnie mój polik.
- Śpiewam sobie w myślach.
- Śpiewaj na głos.
- W życiu! Przy tobie? Wyrzuciłbyś mnie za drzwi bez wahania.
- Nie może być tak źle. – pocieszył mnie wyjmując miskę z zamiarem robienia na nowo ciasta.
- Bruno, nie rób wszystkiego od nowa. Kanapki będą okej. – wzięłam z jego rąk miskę, którą wstawiłam do zlewu i otworzyłam lodówkę.
- A kiedy zdołałeś zaopatrzyć się w tonę jedzenia? – w środku było dosłownie wszystko, od serów przez wędlinę aż do powideł.
- Presley tu nocowała w zamian za wyposażenie mojej lodóweczki. – powiedział z chytrym uśmieszkiem.
- Ach, taki bezinteresowny jesteś, co?
- Ja? Zawsze! – obruszył się kryjąc uśmiech.
Śmiejąc się i wytykając sobie różne rzeczy zjedliśmy pierwszy posiłek dnia.
- Ładna pogoda, co planujemy? – zapytał obejmując mnie ramieniem. Patrzeliśmy na widok przez okna tarasowe, na piękne wzgórza Hollywood.
- Kolacje, nie?
- Kolacje się je wieczorem, moja droga… - szepnął wtulając swój nos w moje włosy.
- No tak…- zarumieniłam się wstydząc własnej głupoty.
- Możemy jechać na zakupy. – zaproponował.
- Zakupy? – zmarszczyłam brwi.
- No, wy, kobiety, lubicie chodzić po sklepach. Poświecę się. – zaoferował.
- Widocznie nie jestem jedną z nich. Nienawidzę chodzić bez celu.
- Och, kolejna zaleta. Ja to jednak mam szczęście.
- Yhm… Głupi zawsze je ma. – zaśmiałam się i wyczytałam z jego miny zamiary, więc od razu zaczęłam uciekać. Ślizgałam się po zimnych posadzkach, ledwo wyrabiając na zakrętach. Wybiegłam w końcu na taras, gdzie obiegłam basen. Staliśmy teraz zmachani na jego obu końcach.
- No i co teraz? – poruszył śmiesznie brwiami.
- Jak tam, rozrusznik jeszcze działa? Ha? Płuca już nie te, co? – wyśmiałam go, przy okazji ganiąc jego niezdrowy nałóg.
- A bioderka nie poszły w szerz? Czekolada też swoje robi, co? – w oczach zatańczyły mu iskry.
- Mogę być gruba, mi to nie przeszkadza, a tobie? – kontynuowałam to przekomarzanie/obrażanie się nawzajem. Uśmiechnął się zadziornie, tak jak tylko on potrafi.
- No chodź do mnie słońce… Przecież nic ci nie zrobię. – zaczął powoli przemieszczać się dookoła, ale ja robiłam dokładnie to samo. Nadal dzieliła nas odległość długości basenu.
- Pamiętaj, że nie umiem pływać. – upomniałam go nie chcąc się utopić.
- Pamiętaj, że i tak cię złapię. – przedrzeźniał mnie. Zerwałam się z miejsca biegnąc do drzwi tarasowych których jak na złość nie mogłam otworzyć. Poczułam dłonie Bruna wokół talii. Podniósł mnie i przytrzymał nad basenem. Wrzeszczałam jakby mnie ktoś torturował, ale w sumie tak było, bałam się, choć wiedziałam, że krzywdy mi nie zrobi.
- Ej, jak będziesz się tak rzucać to nie utrzymam cię i wpadniesz.- ostrzegł na co ja od razu zastygłam w miejscu. Zaśmiał się spostrzegając moją reakcję. Posadził mnie na brzegu basenu, mocząc nogi do kolan. Usiadł koło mnie i położył swoją głowę na moim ramieniu. Odruchowo swoją dłoń położyłam na jego poliku, po chwili przemieszczając ją na dół głowy, gdzie paznokciami i opuszkami palców robiłam mu mały masaż.
- Mmmmrr… - mruczał mi do ucha jak kot.
- Nie wiem czy ci się należy… Zmusiłeś mnie do biegania. – zaczęłam rozmyślać na głos.
- I tak mnie kochasz. – stwierdził. Słowa wypowiedziane na głos przybierają na sile. Zrobiło się trochę niezręcznie, bo nie czułam się na siłach by mu to mówić, nie byłam gotowa na takie wyzwanie. I on też jeszcze tego nie powiedział. Zauważył, że atmosfera się zagęściła więc standardowo zaczął żartować.

Popołudniu pojechaliśmy do mnie, żebym mogła się doprowadzić do porządku. Bruno w trakcie moich przygotowań, szperał w moim laptopie na co mu zezwoliłam. Chciał zobaczyć mój profil na fejsbuku jako, że swojego nie może mieć. Widziałam jak przeglądał moje zdjęcia i chyba próbował pisać do Mai, ale ona niestety nie dawała rady i za bardzo nie wiedziała o co chodzi. Kazał mi przy okazji spakować coś na jutro i potrzebne rzeczy, żeby wieczorem mnie dopiero odwieźć. Nie sprzeciwiałam się, bo nie miałam zamiaru siedzieć sama, zahukana i zastraszona francuskim idiotą. Do torby spakowałam jeszcze sukienkę, jako, że wieczorem czekała mnie kolacja z Panem Hernandezem, który chyba się nieco zagalopował pisząc na facebooku do mojej mamy.
- Czy ty nienormalny jesteś? – wyrwałam mu laptopa.
- To twoja siostra? – zapytał zdezorientowany.
- Moja mama! Zresztą ona też nie umie angielskiego.
- Nie ma zdjęć, nie wiedziałem… Ale po nazwisku wywnioskowałem, że rodzina.
- Coś ty jej napisał? – kliknęłam na okienko.
„hey honey, my name is Bruno and I’m ur sisters boyfriend” <cześć słodka, mam na imię Bruno i jestem chłopakiem twojej siostry> – zdążył niewiele, ale jeśli mama wklei to do tłumacza zdziwi się, że z mojego profilu pisze jej siostry chłopak.
- Wiesz, że moja mama ma siostrę bliźniaczkę, która ma troje dzieci i czworo wnuków? No i nadal jest ze swoim mężem? A ty napisałeś, że jesteś jej chłopakiem? – wybuchłam niepohamowanym śmiechem tarzając się nie kanapie, gdy on siedział speszony nie widząc co począć.
- Da się to jakoś usunąć? – zaczął klikać wszędzie, aż komputer zaczął wydawać ostrzegające sygnały.
- Nie da.
- Napisz jej jak jest. – poprosił zakłopotany.
- A co z tego będę miała? – zapytałam podnosząc brew do góry.
- Naukę pływania od Hawajskiego Lwa. Albo spotkanie z Geronimo, którego przywiezie moja siostra.
- Wolę Geronimo.
Napisałam mamie po polsku, jak wygląda sytuacja i że nie ma się martwić przygłupim partnerem. Na szczęście uniknęłam jej mnóstwa pytań, iż była offline.

Na podjeździe Bruna, czekała już jego siostra razem z psem, który leniwie siedział przy drzwiach, marząc o tym by ktoś go wpuścił.
- Hej Presley, długo czekasz? – zapytał Bru podchodząc do niej i całując ją w policzek. Była piękna, jak wszyscy chyba w tej rodzinie. Ciemna karnacja, długie, lśniące i kręcone włosy, brązowe oczy,  usta pomalowane na krwistą czerwień i perfekcyjny makijaż oczu. Czułam się przy niej co najmniej jak szara mysz. Zauważyłam, że mierzy mnie wzrokiem, po czym delikatnie się uśmiecha. Nie był to szczery uśmiech. Chyba mnie nie polubiła.
- Poznaj Cassie. Cass, to moja najmłodsza siostra Presley. – przedstawił nas sobie Bruno. Wyciągnęłam w jej stronę dłoń, spodziewając się, że ją odtrąci, ale na szczęście myliłam się. Chwyciła ją i lekko potrzęsła--, jak przystało.
- Miło mi ciebie poznać. – wyszeptałam speszona całą tą sytuacją i jej perfekcyjną osobą.
- Mi ciebie też. – odpowiedziała i spojrzała na Marsa z miną, której nie byłam w stanie odczytać. – Już muszę lecieć, Ron na mnie czeka. – poklepała brata po ramieniu i poszła w stronę samochodu, którym odjechała z piskiem opon.
- Chyba mnie nie polubiła. – z ust zrobiłam podkowę, tak jak czynią małe dzieci kiedy coś im nie pasuje.
- Pres jest specyficzna… Pogadam z nią. – wyjaśnił Bruno i ujął moją dłoń. – Teraz ja będę szykował dla mojej kobiety kolację… A ty idź sobie i rób coś tam. – powiedział bez ładu.
- Jasne, pójdę sobie i porobię coś tam… - powtórzyłam. Uśmiechnął się tylko. – Ile potrzebujesz czasu? Bo wiesz, mam tyyyle do zrobienia, że nie wiem czy zdążę.
- Godzinka… No może półtorej. – spojrzał na zegar. Zeszło nam trochę czasu u mnie i sam dojazd zajął nam kilkadziesiąt minut. Wnioskując po jego obliczeniach, o 20 miałam być gotowa.
- Pójdę do gościnnego. – oznajmiłam i uciekłam, nie czekając na jego słowa sprzeciwu typu „ale tam jest takie niewygodne łóżko, wiesz?”.

Hmm… ja naprawdę nie miałam nic do roboty. Z nudów postanowiłam popracować trochę nad moimi włosami. Z torby podróżnej wyciągnęłam prostownicę, szczotkę i jakiś płyn, który utrzyma mi to co utworzę na miejscu. Prostowanie zajęło mi kilkanaście minut, więc nadal czułam się znudzona i bezużyteczna. Kusiło mnie żeby pójść do kuchni i mu pomóc, albo chociaż zająć miejsce na kanapie w salonie i pooglądać Animal Planet… Zresztą jak mam mu ufać, że nas nie spali jeśli rano prawie to zrobił? Ech…
Siedź tu z dupą. Wytrzymaj! Dobra! Może jakiś wymyślny makijaż… Nie… Coś neutralnego, normalnego, żeby chłopaka nie wystraszyć. W sumie byłam ubrana, pomalowana, uczesana, a zostało mi pół godziny. Weźmy pod uwagę że wszystko robiłam w żółwim tempie, by wykorzystać cały dany mi czas. Nie udało się. Jak nic w moim marnym, szarym życiu.
Dobra młoda, nie czas na użalanie. Czeka cię miły wieczór z czarującym mężczyzną, który działa na ciebie jak narkotyk, nie ukrywajmy.
Położyłam się na łóżku i wpatrywałam w kryształowy żyrandol. Musi być drogi…
- Cassie? – zapukał Mars, nie wchodząc.
- Już?
- Jeszcze chwilka, a ty gotowa? – nadal mówił przez drzwi.
- A może wejdziesz, co? Przecież nie bierzemy ślubu, możesz mnie zobaczyć przed tym jakże wielkim wydarzeniem. – zaśmiałam się na co mi zawtórował i otworzył w końcu drzwi.
Podniosłam się do pozycji siedzącej i poprawiłam włosy.
- Pięknie wyglądasz. – rzekł puszczając mi oczko.
- Ty też niczego sobie. – miał na sobie jasnoniebieską koszulę, opinającą jego klatkę piersiową oraz dopasowane szare garniturowe spodnie.
- Zapraszam w takim razie do salonu. – puścił mi oczko i podał rękę.
Salon wyglądał przepięknie. Nie wiem jak on to zrobił po cichu i w tak krótkim czasie. Na środku postawił stół, który normalnie tu nie stał, przy nim naprzeciw siebie dwa krzesła. Kilkanaście świeczek, przygaszone światła… Było pięknie.
- Jak ty to zrobiłeś? Było cicho jak makiem zasiał. – zauważyłam.
- Wiesz, jestem silny i zwinny… - powiedział wypinając klatę. – A teraz zapraszam panią do stołu. – jak na gentelmana przystało odsunął mi krzesło i zaczekał aż usiądę. Sam przeprosił i poszedł do kuchni, jak mniemam po kolację.
Zajadaliśmy się kurczakiem w boczku z miodowo-musztardowym sosem i pomidorami. Było przepyszne. Nie wiedziałam, że z niego aż tak dobry kucharz.
- No, Panie Hernandez. Było wyśmienite. – pochwaliłam sięgając po kieliszek z winem.
- Miło słyszeć z Pani ust takie słowa. – zaczął flirtować, wstając z miejsca. Podszedł do mnie, ujął moją dłoń. Wstałam z miejsca, wiedząc, że chce bym poszła za nim. Wziął nasze kieliszki i postawił je na paninie. Usiadł i poklepał w miejsce obok siebie bym spoczęła przy nim.  
Zwinnymi palcami, zaczął wygrywać piękną melodię. Nie musiałam czekać długo by zaczął śpiewać.

To nie jest głupia mała chwila
To nie jest cisza przed burzą.
To jest głęboki i umierający oddech
Tej miłości nad którą pracowaliśmy.
Jestem tym, o którym zawsze marzyłaś
Ty jesteś tą, którą zawsze rysowałem.
Jak możesz mówić, że to dla mnie nic nie znaczy?
Kochanie, jesteś jedynym światłem jakie kiedykolwiek zobaczyłem.

Moja droga,
Tańczymy powoli w płonącym pokoju.
Moja droga,
Tańczymy wolny taniec w płonącym pokoju.

Przez całą piosenkę patrzyłam na niego jak zaczarowana. To było niesamowite.
- Powiesz coś? – zapytał cicho.
- Yhm.. – potwierdziłam i odchrząknęłam. – Kocham cię. – te słowa same wypłynęły z moich ust. Nie panowałam nad tym.
Uśmiechnął się delikatnie i mnie pocałował, ale nie tak zwyczajnie. Może zabrzmieć tandetnie, ale włożył w ten pocałunek całe swe serce, wszystko co dobre, czym może mnie obdarzyć. Może mi się wydawało i koloryzuję wszystko, bo to przydarzyło mi się po raz pierwszy? Nie wiem, ale wiedziałam, że ta noc będzie nasza…
Nie wiem jak znalazłam się w jego sypialni, całując go jak opętana. Zbędne były słowa. Mowa ciała i dotyk wszystko załatwiły. Pamiętam piękne doznania i przede wszystkim słowa, którymi uraczył mnie po wszystkim… Kocham cię.

Obudziłam się w pokoju Marsa. Naga. Więc to nie był sen? Ach. Czuję się wyśmienicie. Byłam przyklejona policzkiem do jego nagiego torsu. Na widok jego w tej chwili zarumieniłam się. Hmm… Trzeba będzie się do tego przyzwyczaić. Wyplątałam się z jego ramion i poszłam do łazienki, wcześniej biorąc jego koszulę, która leżała na podłodze. Na samo wspomnienie tego jak ją z niego zdejmowałam policzki zaróżowiły się jeszcze bardziej. Idź się ogarnij, dziewczyno.
W łazience zauważyłam małe radio. Ustawiłam, żeby cichutko grało by Bruno się nie zbudził.  Alicia śpiewała piosenkę, do której mogłam się ustosunkować.

Nie wiedziałam, że zmierzamy tam gdzie kończy się noc
Nie wiedziałam, że coś wisi w powietrzu
A jeśli nawet, to nie wiedziałam, że tak mi na tym zależy
Ten dotyk, kiedy ledwo złapałeś moją rękę, byłam 
przepełniona uczuciami, których nie rozumiałam
Nie myślałam, że za milion lat będziemy tutaj

Mam miękkie kolana i motyle w brzuchu
Porywają mnie do tańca zabierając całą przestrzeń
W tym momencie wszystko było jasne


Tak niewiele żebym się zakochała… Kto by pomyślał, emigrantka z Polski i Pan-Utalentowany-Wszechstronnie.