czwartek, 19 września 2013

020 "Settle down with me and you'll be my safety and I'll be your lady"

Namówiłam Julie i zeszłyśmy na dół. Wolałam unikać ich mimo wszystko. Kameron mógłby mnie poznać, Phil zresztą też.
- Robi się tłocznie! – krzyknęła Julie.
Faktycznie klub przed północą był zapełniony po brzegi. W tym tłumie musiałabym mieć wielkiego pecha by wpaść na któregoś z chuliganów, więc postanowiłam się bawić.
- Gościu na prawo ma na Ciebie oko! – powiedziała mi dyskretnie koleżanka śmiejąc się. Zdecydowanie za szybko zamawia te drinki. Spojrzałam po chwili w prawo. Mężczyzna niczego sobie. Gdy się spojrzałam uśmiechnął się i skinął głową co także uczyniłam.
- No idź do niego! – szturchnęła mnie popychając w jego stronę, lecz nie zauważyła, że ktoś akurat wstał ze stołka barowego i chciał ruszyć na parkiet w skutku czego wpadłam na tą osobę rozlewając na siebie i na tego faceta całą zawartość jego szklanki.
- Julie! Coś ty narobiła! – wrzasnęłam na nią, odwracając się by ją zganić. Ona stała z otwartą buzią a ja czułam się zawstydzona i bałam się odwrócić widząc jej reakcję.
- Spowodowałam bliskie zbliżenie między tobą a Bruno Marsem – odpowiedziała jak robot nadal wpatrując się w osobę za mną. Teraz zrozumiałam czemu miała taką minę bo złapałam taką samą.
- Nie należy mi się jakieś „przepraszam”? – powiedział zza moich pleców, pewnie nie rozpoznając mnie. Jakby nie było, nie zdążył zauważyć mojej twarzy gdy się z nim zderzyłam.
- Przepraszam – rzekłam nie odwracając się w jego stronę. Nawet nie przejmowałam się wielką plamą, którą miałam na niemal całej sukience. W myślach tylko śpiewałam sobie „run, run, runaway, runaway baby”.
- Julie! Do łazienki! – wydałam rozkaz. Szybko się stamtąd zmyłam. Zamykając się w damskiej łazience poczułam ogromną ulgę.
- Czemu nie wykorzystałaś okazji? To był Bruno Mars! – wrzasnęła Julie. – Nie zrobiłam tego specjalnie, ale powinnaś mi dziękować! – no tak. Ona nie wiedziała.
- Julie… Wiesz, że byłam w LA, ale nie powiedziałam Ci, że poznałam tam właśnie jego i niezbyt przyjemnie się to dla mnie skończyło.
- Czy ty sobie ze mnie jaja robisz? – nie przestawała wrzeszczeć.
- Chciałabym… - westchnęłam. – Tam u góry był jego zespół dlatego chciałam byśmy zeszły na dół.
- Kasia… Nie wierzę.
- Nieważne. Wracamy na imprezę, tylko proszę powiedz mi jak go zobaczysz, chcę uniknąć starcia, ok?
- Jasne. – poklepała mnie po plecach. – Ale tej kiecki chyba już nie założysz… - zaśmiała się nadal w lekkim szoku. Przytaknęłam jej. Wyglądała tragicznie. Ruszyłam do drzwi, które otworzyłam i przytrzymałam je Julie. Gdy je puściłam zauważyłam że za nimi stoi Bruno. Poznał mnie. Patrzał na mnie z delikatnym uśmiechem, trochę niepewnym.
- Myślałaś, że nie poznam twojej sylwetki i głosu? – zapytał mierząc mnie wzrokiem. Nie stracił tej pewności siebie.
- Miałam nadzieję, że tak właśnie będzie – wiedziałam, że już się nie wymknę. Kiwnęłam do koleżanki na znak, że może pójść, ja sobie jakoś poradzę.
- Możemy pogadać? Pójść gdzieś gdzie jest ciszej… - zaproponował.
- 5 minut – oznajmiłam nie patrząc w jego oczy. Poczułam po chwili jak chwyta mnie za nadgarstek i prowadzi na zewnątrz. Skinął do ochroniarzy i wyszliśmy przed budynek oddalając się od wejścia o kilkanaście metrów.
Mars chyba zupełnie zapomniał, że jest już praktycznie zima a ja byłam w krótkiej sukience na ramiączkach.
- Możesz się streszczać? Nie chcę brać chorobowego – warknęłam zła. Czemu w ogóle miałam z nim rozmawiać? O czym niby? Zdjął marynarkę, którą miał na sobie i zarzucił ją na moje ramiona.
- Dzięki, nie musisz – chciałam ją zsunąć, ale ją przytrzymał. Nadal milczał. Zapalił papierosa i stał, palił, ale nadal nic nie mówił.
- Z tego o pamiętam to ty chciałeś gadać. O co ci chodzi? – rozzłościłam się. Wolałabym być w środku. Tym bardziej, że leciała teraz imprezowa wersja piosenki „Sex on fire”.
- Tęsknię – powiedział coś w końcu.
- Za narkotykami? Odstawiłeś w końcu? – zadrwiłam. To było chamskie i od razu jak wypowiedziałam te słowa, pożałowałam.
-Słuchaj. To jest nałóg, nie jest mi łatwo. I nie, za tym akurat nie tęsknię. Tęsknię za Tobą – był nerwowy.
- Dlaczego nie zadzwoniłeś? Nie napisałeś? Miałeś mnie dość? Naprawdę myślisz, że nie należało mi się kilka słów prawdy? Wyjaśnień? Kilka szczerych słów? – mówiłam z żalem. Chciało mi się płakać.
- Cassie, było mi cholernie wstyd. Myślisz, że nie chciałem jechać do Ciebie i powiedzieć, że jestem skończonym idiotą? Nie wiem co mi odbiło tamtego dnia, że kolejny raz sięgnąłem po to gówno. Może to przez te problemy z wytwórnią. Cholera, nie wiem! Żałuje tego! Straciłem ciebie a nigdy tego nie planowałem…
- Wiesz jak ja się czułam? Czułam się winna… Że nie jestem wystarczająco ładna, mądra, interesująca, ciekawa dla Ciebie. Że jestem irytująca i nie możesz ze mną wytrzymać…
- To nie tak. Przecież ja cię nadal kocham…
- Myślałam, że to wszystko było kłamstwem… - byłam już na granicy płaczu. Nie mogłam dłużej powstrzymywać łez. On podszedł do mnie krok bliżej i wyciągnął ręce bym się przytuliła. Bezradna i pozbawiona sił uległam wtulając się w jego ciepłe ciało. Jak mi tego brakowało…
- Śmierdzisz whiskey – stwierdził tuląc mnie do siebie. Zaśmiałam się.
- Trzeba było zamówić wodę przy barze, nie byłoby problemu – odpowiedziałam.
- Co teraz będzie? – zapytał odchylając się by spojrzeć mi w oczy.
- Teraz? Nie wiem Bruno… Ja sobie układam życie od nowa tutaj, w Anglii – rzekłam odrywając się od niego, próbują zachować dystans o czym zapomniałam.
- Nie chcesz ze mną być?
- Nie moja ochota jest tu najważniejsza. Myślisz, że tak po prostu Ci wybaczę? Zresztą dobrze mi tutaj, poukładałam sobie wszystkie sprawy, mam dobrą pracę.
- Daj mi szansę… Mogę Cię jutro gdzieś porwać? – ciągle pytał.
- Wieczorem wracam do Brighton. Jestem tu tylko na weekend.
- Spotkamy się popołudniu? – nie poddawał się.
- Zadzwoń do mnie, zobaczymy. Muszę to przemyśleć – odpowiedziałam tupiąc w miejscu. Było naprawdę zimno!
- Wracajmy do środka – zaproponował w końcu.
Wróciliśmy do klubu. Bruno zaproponował bym przyszła z koleżanką do ich loży, ale podziękowałam mu, mówiąc że i tak niedługo się zmywamy. Głowa mnie bolała od nadmiaru wiadomości do przyswojenia. Nadal nie wierzę, że go tu spotkałam i nie wiem czy mam znów mu uwierzyć? Co jak znów się bawi moimi uczuciami? Skąd mam wiedzieć, że jest ze mną szczery? Znów te same wątpliwości.
Póki co chyba należy mi się chwila odmóżdżenia. Z głośników leciał nowy singiel Lady Gagi, więc zaciągnęłam Julie na parkiet. Muszę się wyszaleć!
Gdy wróciłyśmy do baru, żeby się czegoś napić zaczepił mnie zielonooki brunet, który już wcześniej mnie obserwował względem Julie.
- Cześć, jestem Jack! Nie mogłem nie podejść – uśmiechnął się czarująco, więc nie mogłam go tak po prostu spławić. Był taki… chłopięcy? Ciężko określić…
- Ja mam na imię Kasia. Miło mi Cię poznać – chwyciłam jego dłoń, ale on się nachylił i pocałował mnie w policzek. Nie był nachalny i zdecydowanie nie był pijany czego nie mogę powiedzieć o sobie. Mi już w głowie nieźle szumiało…
- Mi Ciebie również, ale chyba nie powinienem był do Ciebie podchodzić – mówił dalej się uśmiechając. Oparł się o bar nadal uśmiechając się w ten zadziorny sposób. Zerkał co jakiś czas w górę. Powiodłam wzrokiem na co tak spoglądał. U góry przez barierkę wychylał się Mars. Szczęka mu chodziła, chyba się zdenerwował.
- Oh, to tylko mój były. Nie musisz się martwić – rzekłam do chłopaka.
- Były? Jesteś pewna? – jaki ten chłopak był miły! Aż chciało mi się mu zwierzać. Nie wiem czy podszedł do mnie żeby mnie poderwać, czy żeby się ze mną zaprzyjaźnić. No, ale kto szuka przyjaciół w zatłoczonych klubach?
- A ty co, pomoc społeczna? – wyszczerzyłam się. W świetny humor wprawił mnie albo on, albo kolejny drink, który właśnie kończyłam.
- Jakby to powiedź… U mnie to przychodzi naturalnie – nadal uroczo się uśmiechał, aż chciałoby się takiego przytulić. – Jestem barmanem – dodał.
- No tak, wszystko jasne. Przepraszam Cię, ale chyba muszę pójść do tego u góry – powiedziałam.
- Jasne, powodzenia – puścił mi oczko.
Powędrowałam schodami w górę. Rozejrzałam się szukając Hernandeza. Siedział sam w ich loży obracając szklankę z trunkiem na stole.
- Bruno… - podeszłam kładąc mu dłoń na ramieniu. Spojrzał na mnie obdarzając mnie krzywym uśmiechem.
- Rozumiem Cass… Mój czas już minął – odparł smutno. W tej chwili chciałam go po prostu przytulić i powiedzieć że nie wszystko jest jeszcze stracone.
Przysiadłam koło niego opierając brodę na jego ramieniu.
- Bruno, mam mętlik w głowie – szepnęłam.
- Wieeeem – przeciągnął. – Nawet nie wiesz jak żałuję tego wszystkiego… Gdyby to była tylko jedna sprawa, ale nie! Musiałem spierdolić wszystko od podstaw po sam szczyt. Jestem skończonym idiotą – zdenerwowany zacisnął dłoń na szklance którą uniósł i z impetem uderzył nią w stół.
- Spokojnie… - byłam bliska płaczu, bo przecież chciałam z nim być, ale po prostu się bałam tego co będzie. Nie wiem czy mu zaufam. Objęłam go mocno i szepnęłam – Mimo wszystko kocham Cię.
- Kasia –westchnął przeciągając mnie sobie na kolana. Siedzieliśmy tak wtuleni nie mówiąc słowa. Byłam rozdarta.
- Porozmawiamy jutro, dobrze? – nie mogłam nie dać mu szansy.
- Z chęcią.

Chwilę potem razem z Julie wracałyśmy taksówką do mieszkania jej siostry. Koleżanka chciała wiedzieć wszystko o Marsie. Gdy byłyśmy już w domu od razu wzięła komputer i googlowała poszukując zdjęć, które ukazywały się swego czasu w gazetach i na portalach plotkarskich oraz te które wstawiał Ryan.
Odbyłyśmy krótką rozmowę na jego temat, ale nie chciałam mówić za dużo. Minęło ponad pół roku, ale dla mnie jest to nadal świeże. Zobaczymy co wyniknie z jutrzejszego spotkania…

Koło dwunastej obudził mnie sms od Bru:
„Dzień dobry, mam nadzieję, że nie ma Pani kaca ;) Proszę podać adres a szofer będzie po Panią za godzinę. Xoxo Bruno”
Mimo ostrego bólu głowy, na moich ustach pojawił się uśmiech. Kac morderca nie ma serca. Nauczka na przyszłość – nie pij za dużo i nie mieszaj różnych trunków. Więc podsumowując, mam godzinę, żeby dojść do ładu.
Julie jeszcze spała i nie miałam zamiaru jej budzić. Ruszyłam do kuchni gdzie zrobiłam herbatę z cytryną. Zerknęłam do lodówki gdzie było mleko nadające się do spożycia a z szafki wyjęłam musli. Poszukałam jeszcze proszków przeciwbólowych. Szybko zjadłam śniadanie, lecz nadal czułam się źle. Z butelką wody ruszyłam do mojej torby podróżnej, skąd wyjęłam ciepły sweter i jeasny. Do tego ciepłe botki i praktycznie strój na dziś gotowy. Mam nadzieję na jakiś spacer a nie obiad w restauracji.
W łazience zajęło mi trochę by dojść do siebie. Prysznic mnie obudził i orzeźwił, ale nie zmieniło to faktu, że najchętniej bym się otuliła kocem i leżała cały dzień w domu. Na myśl godzinnej podróży do Brighton robiło mi się niedobrze.
Nie ma co rozmyślać. Trzeba działać. Wzięłam małe lustro i zaczęłam przy oknie robić makijaż, który dziś musiał być hojnie nałożony na moją zmęczoną twarz. Nie dość, że jestem na kacu to chyba znów łapało mnie przeziębienie.
Tak jak Bruno napisał, kierowca był na czas. Zadzwonił domofonem więc nie dając mu nic powiedzieć, oznajmiłam że już schodzę i pognałam odziać się w płaszcz. Wzięłam torebkę i włożyłam buty po czym byłam gotowa do wyjścia.

Zbiegłam na dół i widok, który zobaczyłam mnie niesamowicie rozczulił. Bruno stąpał przed klasycznym czerwono białym mini Cooperem z nogi na nogę dmuchając ciepłym oddechem na swoje zmarznięte dłonie.
- Bruno! – krzyknęłam z uśmiechem. Czemu aż tak się ucieszyłam na jego widok? Ach tak… jestem w nim po uszy zakochana. Nadal.
- Katarzyna! – powiedział pełną wersję mojego imienia co mnie totalnie zszokowało. Może nie idealnie, ale starał się.
- Cześć szoferze! – podeszłam do niego przytulając się mocno.
- Dzień dobry! – tulił mnie chwilę po czym się odsunął by na mnie spojrzeć – Ślicznie wyglądasz.
- Zasługa kilku dobrych kosmetyków. Fatalnie się czuję – oznajmiłam ze smutną miną.
- To nie przedłużajmy, tylko hop do ciepłego autka – jak gentelman otworzył mi drzwi, po czym sam wsiadł po stronie kierowcy.
- Przerzuciłeś się z Cadillaców na takie małe samochodziki?
- Nie, w życiu. Wypożyczyłem dzisiaj, dużego wyboru nie miałem – zrobił krzywą minę niezadowolony z auta.
- Mi się podoba. Zawsze taki chciałam chociaż i tak nie mam prawa jazdy. Tylko uważaj, ruch lewostronny. Dziwni ci Brytole.
- Wiem, wiem. Spokojnie, krzywda Ci się nie stanie.
- A gdzie jedziemy? – zapytałam ciekawa tego gdzie mnie zabierze.
- Centrum – odpowiedział tajemniczo jednym słowem. Widziałam po jego minie, że więcej się nie dowiem.

Gdy wysiedliśmy z auta, Mars chwycił mnie za rękę i zaprowadził pod London Eye.
- Poczekasz chwilkę? – spytał upewniając się, że wszystko ze mną w porządku.
- A mam inny wybór? – odpowiedziałam pytaniem uśmiechając się co od razu także uczynił. Pobiegł gdzieś w stronę budek, pewnie kupić bilet na słynne koło, na którym jeszcze nie byłam. Obserwowałam gdy wcisnął się w kolejkę na co tłum ludzi, marznących w niej się zbulwersował. Śmiałam się w niebogłosy. On tylko na dosłownie 10 sekund podszedł do okienka a potem okrążył budki i zniknął. Po kilku minutach wrócił zadyszany.
- Okej, możemy iść – bez słowa powędrowałam razem z nim do wejścia na diabelski młyn innym wejściem niż reszta <oburzonego> społeczeństwa.
Weszliśmy do klimatyzowanej kapsuły, która się za nami zamknęła. Gdy spojrzałam w bok do kapsuły obok, która była przeszklona jak wszystkie inne, było tam ponad 20 osób. Nie rozumiałam czemu my jesteśmy we dwoje. Spojrzałam w końcu na Bruna, który siedział na ławce wskazując na pudło, które chroniło ciepłe jedzenie przed wystygnięciem.
- Kochany jesteś – powiedziałam i usiadłam obok niego.
- Wiem, że nie jest wygodnie ani romantycznie, ale nic innego nie byłem w stanie wymyślić. Chociaż i tak powinienem bardziej się postarać, przepraszam a… - chciał dalej rozwijać swoją wypowiedź, ale podeszłam do niego przytrzymując jego twarz w swoich dłoniach.
- Bruno, dziękuję. Jest jedzenie i jesteś ty. Czego chcieć więcej? – zaśmiałam się poprawiając mu humor. – No i nie ma sushi na szczęście – dodałam zaglądając do pudła.
- Kocham Cię. Chce jedną jedyną szansę. Nie spierdolę tego – powiedział patrząc prosto w oczy z najpoważniejszą miną jaką u niego kiedykolwiek widziałam.
- Ja Ciebie też i dobrze wiesz, że dam Ci ją bez wahania – wyznania zakończyliśmy długim pocałunkiem ukazując sobie tęsknotę i miłość jaką siebie darzymy.

Wiecie jak skończyła się dla nas ta historia? Razem walczymy. Walczymy z nałogiem, z uczuciami, z przeciwnościami losu, sami ze sobą. W tej walce nie jesteśmy sami. Jesteśmy bliżej niż kiedykolwiek wcześniej.
A co nas najbardziej motywuje? W tym momencie jest to mała istota, która jest efektem ciężkiej pracy i miłości.
 Mała istota, która powstała z nas obojga.
Mała Jasmine Lanakila Hernandez, która podbiła nasze serca.
Lanakila czyli „zwycięska”.

My też zwyciężymy.




^'''^ THE END ^'''^

środa, 11 września 2013

019 "I just can't crack your code"

- Ty wiesz, że pamiętam jak śpiewałaś? Niezły głosik. Nasze dzieci to będą utalentowane… no i ładne… - mówił od rzeczy na pokładzie samolotu.
- Bruno… ja nie chcę go znowu spotkać. – spojrzałam na niego. Przyglądał mi się.
- Pojedziemy tam razem.
- Możemy tam jechać jutro? Chce mieć to za sobą.
- Jasne. – pocałował mnie w czoło i splótł nasze palce.
- Kocham cię.
- Wiesz, że ja ciebie też…

- Myślałem, że pojedziemy do mnie… Co to za różnica? – zapytał Bruno gdy powiedziałam, że ma mnie wysadzić przy mojej kamienicy.
- No właśnie Bruno, co za różnica? – podchwyciłam.
- Cassie… niedługo znów wyjeżdżam, więc chciałbym z tobą spędzić jak najwięcej czasu, czy to nie zrozumiałe? – gdy to powiedział mina mi zrzedła.
- Nienawidzę tego… - przystałam na jego propozycję, wiedząc, że i tak nie mogłabym przestać o nim myśleć.
Gdy dojechaliśmy do jego domu, poszliśmy od razu spać. Byliśmy zmęczeni lotem oraz spędzonym leniwie weekendem.

Rano obudziłam się cała czerwona. Moja skóra cierpiała od nadmiaru słońca, które chwyciło mnie wyjątkowo mocno na Hawajach. To pewnie przez to oswajanie się z wodą.
Przy śniadaniu do Bru zadzwonił jego manager Brandon.
- Cześć stary… No odpoczywam… W porządku… No, nie wiem… Wiesz, że nie lubię takich imprez… Zapytam… Bezsensu jechać jeśli nie występuję… No wiem, wiem… No dobra… Odezwę się… Trzymaj się. – rozłączył się.
- Praca? – zapytałam nie oczekując rozwiązłej odpowiedzi.
- Zostałem zaproszony na VMA w Nowym Jorku. Nie występuje, ale jestem nominowany, jeśli chcesz możemy pojechać. Brandon powiedział, że powinienem się pojawić, bo zawsze takich imprez unikam…
- Jak chcesz…
- Pojadę jeśli ty pojedziesz. Weekend w Nowym Jorku? – zaproponował podchodząc do stołka na którym siedziałam i obejmując mnie.
- Z tobą zawsze… - wtuliłam się w niego.
Takie weekendy poza domem są męczące, ale po długim czasie kiedy nie wychodziłam z domu to miła odmiana.
- Będziemy musieli pojechać na jakieś zakupy. Nie mam sukienek na takie okazje – oznajmiłam.
- Jasne, ale teraz jedziemy do wytwórni. Umówiłem się z Philem i Arim, musimy trochę popracować. Później wizyta u doktorka i jeśli będzie czas to zakupy.
- A jak tam Philip i Urbana? – zapytałam.
- Rozwodzą się, sprawa już w toku.
- Miało być tak pięknie… - zanuciłam po polsku. Bruno spojrzał na mnie z ukosa.
- To było dziwne – zaśmiał się i poszedł do sypialni by się ubrać.

W pracy nie mogłam się skupić na niczym bo Bruno ciągle chodził w jedną i drugą stronę dekoncertując mnie. Nic nie mówił, tylko się śmiał. Miał przyjechać by pracować w studiu, które jest u góry, a nie chodzić i mnie wkurzać! Na szczęście dużo do roboty nie miałam, Jane powiedziała, że mam jechać szybciej do domu gdy dowiedziała się, że cały weekend spędziłam na wyspie. Po 14 napisałam do Marsa, że jestem wolna.
- Cześć Słońce moje najjaśniejsze… - szepnął mi do ucha zaskakując mnie.
- I tak cię nie lubię. Jedziemy do psychiatryka. Chcę mieć to już za sobą.

Szczerze? Nie było tak źle jak myślałam. Rozmawiałam o Edmondzie z doktorem Jedwardem jakąś godzinę. Później miałam się spotkać z Edem, który podobno nalegał na spotkanie ze mną, ale okazało się, że akurat ma jakieś zajęcia w grupie i uniknęłam tego starcia.
Po spotkaniu, które upłynęło mi dość przyjemnie, bo doktor Jedward to uprzejmy, miły, starszy Pan, pojechaliśmy do centrum na ulicę wypełnioną butikami znanych projektantów. Czułam się nie na miejscu gdy Hernandez wciągnął mnie do pierwszego z nich. Powiedział, że to jego ulubiona marka, Gucci. Sprzedawczynie z wielką ekscytacją powitały Bruna. Nie potrzebowałam kiecki od znanego projektanta, ale Bruno powiedział, że to on mnie wlecze do Nowego Jorku, więc to on zadba o takie rzeczy. Stwierdził też, że hieny oceniają książkę po okładce i chce żebym się dobrze czuła w sukience, którą będzie mi dane włożyć, więc nie mam brać nic na siłę. Wybraliśmy razem dwie sukienki, które mi się podobały.
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale mam do zaproponowania coś z nowej kolekcji, lecz nie wiem czy się Państwu spodoba. – przeszkodziła nam jedna z Pań pracujących w tym sklepie. W rękach trzymała futerał. – Wzór nie każdemu może się spodobać… - rozpięła do połowy futerał, gdzie ukazała nam się długa suknia w panterkowy wzór. Widziałam jak Marsowi oczy się zaświeciły.
- Z chęcią ją przymierzę. – uśmiechnęłam się widząc reakcję mężczyzny.
Panie przyniosły mi do przymierzalni buty, które świetnie współgrały z tą drapowaną, panterkową sukienką. Jako pierwszą ją przymierzyłam i była świetna. Wiedziałam, ze Mars będzie w niebie. Wyszłam i tak jak myślałam szczęka mu opadła.
- Podoba ci się? – zapytał mając nadzieję, że powiem tak. Nawet jakby mi się nie podobała wzięłabym widząc jego reakcję.
- Tak. Świetna. Widziałeś buty? – podniosłam ją do góry.
- Ty maniaczko. – podszedł do mnie wiedząc jak kocham buty. Pocałował mnie ale oderwałam się od niego szybko.
- Bruno, jesteśmy w sklepie! Tu są kamery i pełno personelu.
- To wejdźmy do przymierzalni. – wymruczał znów przyciągając mnie do siebie.
Oderwałam się szybko i pobiegłam do przymierzalni gdzie zamknęłam drzwi. Słyszałam tylko jak Bru wzdycha i siada z powrotem na skórzanej kanapie. Przebrałam się  w swoje ubranie, nie przymierzając pozostałych kreacji.
Bruno zapatrzał się na jakieś buty, które później postanowił kupić, oraz piękną, błękitną, dopasowaną koszulę, którą powiedziałam, że ma brać bez dyskusji.

Mieszkanie z Hernandezem to bajka. Jak na razie. Zdarza nam się posprzeczać, ale nie narzekam. Póki jest przy mnie, jest dobrze.
W piątek spakowani ruszyliśmy ponownie na lotnisko. Gdy wylądowaliśmy w Nowym Jorku, postanowiliśmy od razu pokazać się w hotelu gdzie czekała na mnie niespodzianka przygotowana przez Marsa. Jutro po południu rozpoczynała się ta gala, więc dziś Bru zarezerwował mnie i sobie wieczór w SPA.
Koło 10 obudził mnie, oznajmiając, że za pół godziny przyjdzie ekipa która zajmie się moją fryzurą i makijażem. Mówiłam, że to niekonieczne, sama umiem sobie wyprostować włosy czy zrobić prostego koka a makijaż to dla mnie nie jest czarna magia. Ale Mars musi postawić na swoim. Żeby nie przeszkadzać i nie nudzić się ze mną poszedł na dół, pewnie coś zjeść. Wrócił pół godziny później biorąc swój futerał z garniturem i pudło z butami machając mi tylko.
Ekipa dawno się zmyła a ja czekałam w pełni ubrana, przygotowana i na spóźniającego się Bru.
- Cześć Słońce! Gotowa? – wparował do pokoju w dziwnym nastroju. Był jakiś za bardzo entuzjastyczny. To nie był mój Bruno, coś z nim nie tak. Znaczy fajnie, że ma świetny humor, powinnam się cieszyć, prawda? Ale to nie wyszło samo z siebie. On nie był po prostu wesoły… był upojony?
- Dobrze się czujesz? – zapytałam przypatrując mu się. Podniosłam się i stanęłam naprzeciw niego. Oczy miał jakieś rozbiegane, był pobudzony.
- Wspaniale, a ty wyglądasz przepięknie. Najchętniej zostałbym z tobą w tym pokoju… - przyciągnął mnie gwałtownie do siebie próbując pocałować.
- Hej… coś nie tak… Piłeś? – spytałam ponownie. O co tu chodzi…
- Nie, nie piłem. – mówił nadal wyszczerzony.
- Bruno, powiedz mi o co chodzi.
- Nic. Po prostu czuję się świetnie… idziemy?
Przypomniała mi się jego historia w Vegas z kokainą o której było mi dane czytać i kiedyś nawet mi coś mówił, że nie wspomina tego najlepiej. Ale czemu miałby brać?
- Bruno. Spójrz na mnie i powiedz mi co zrobiłeś. – nakierowałam jego twarz na siebie. Nadal się szczerzył. To nie mój chłopak. Nie jest sobą. On jest pod wpływem, mogę sobie dać uciąć rękę. Nic nie odpowiadał.
- Nigdzie nie idę. Wracam do domu – odparłam od razu. Chwyciłam jeansy i koszulkę, po czym zamknęłam się w łazience.
- Cassie, nie żartuj. Idziemy… – pukał do drzwi.
Nie słuchałam go. Działałam racjonalnie. Nie będę z nim jeśli on będzie się truł. Przebrałam się. Gdy wyszłam on chodził w jedną i w drugą stronę na balkonie, paląc papierosa. Rzuciłam sukienkę na łóżko, to samo zrobiłam z butami. Rozejrzałam się po pokoju. Spakowałam to co wcześniej musiałam powyciągać i byłam gotowa do wyjścia.
- Hej, maleńka… co się dzieje? – rzekł gdy się zorientował, że wychodzę. Nie odpowiedziałam tylko wyszłam. Chyba nawet za mną nie ruszył.
Gdy siedziałam w taksówce rozmyślałam o tym co właśnie zrobiłam. Zostawiłam swojego chłopaka, który się naćpał i nie panuje w pełni nad sobą. Czy ja jestem nienormalna?
Ale z drugiej strony nie mogę mu pozwolić na takie coś. Tylko czy moja ucieczka w czymś pomoże? Chwyciły mnie wyrzuty sumienia.
Ale kim jest mężczyzna, który zabiera swoją kobietę na weekend do innego miasta i chce ją pokazać światu, wcześniej ćpając? Co on chciał osiągnąć? Myślał, że nie zauważę? Może tak naprawdę nie chciał tam być ze mną i musiał wspomóc swoje słabe samopoczucie? Już sama nie wiedziałam co o tym myśleć. Jedna myśl wyprzedzała drugą, ciągle znajdowałam inne powody jego postępowania dobijając się każdym z nim coraz bardziej.
Na lotnisku od razu skierowałam się do informacji i zapytałam o najbliższy lot do Los Angeles. Dopiero o osiemnastej i mam szczęście, bo zwolniło się miejsce. Bez wahania zabukowałam jedno miejsce i głodna ruszyłam do lotniskowej knajpki. Przechodząc koło stoiska z gazetami zauważyłam okładki z Marsem. Zachciało mi się płakać.
Zamówiłam sobie burgera z frytkami i lemoniadę. Gdy zjadłam zaczęłam grać na komórce w jakieś gry, których dawno nie używałam żeby nie myśleć o tym co się dziś działo. Ale to nie było łatwe…
Gdy znalazłam się w łazience i spojrzałam w lustro zaczęłam ryczeć. Nie dochodziły do mnie nawet głosy kobiet, które pytały czy wszystko w porządku.
Najbardziej bolało mnie to, że nie napisał. Nie zadzwonił. Żadnej reakcji… teraz nie chce mi się wierzyć, że wszystko co mówił i robił to była prawda. Żyłam kłamstwem. Pięknym kłamstwem. Jaka ja jestem naiwna. Chyba nigdy się nie zmienię.
Wróciłam i od razu zamknęłam się w moim mieszkaniu. Sama w czterech ścianach mogłam się użalać nad swoim marnym losem. Koniec.
Czemu gdy zawsze jest już dobrze, musi wszystko się psuć? Coraz bardziej przekonuję się do tego by wyjechać stąd przed ukończeniem wakacji. Kto wie, może już za tydzień… Muszę zapomnieć o tym co tu się wydarzyło, wymazać ten fałszywy wątek z mojego życiorysu.

Minął tydzień a ja ani go nie widziałam ani nie usłyszałam sygnału sms’a. Utwierdzam się w tym, że to już koniec a to co było to tylko zabawa. Nie ma co, nieźle się ubawiłam. W pracy zachowuję się jak robot, wykonuje polecenia. Jane zauważyła, że coś nie tak, ale pozostaję z kamienną twarzą, utwierdzając ją w przekonaniu, że wszystko w porządku. Teraz nawet nie czuję, że potrzebuje przyjaciół. Mam wszystko w dupie. Wszystko dla mnie jest kłamstwem. Wszystko. Oczywiście, że najchętniej leżałabym w łóżku wypłakując oczy, ale to niczego nie zmieni. To ja muszę się zmienić. Zobojętnić na wszystkich dookoła.
Mimo, że ja i on pracujemy w tym samym miejscu ani razu go nie widziałam. W sumie jakby chciał to mógłby z pewnością nagrywać w domu albo u Ray-Ro i Stereotypes. Jak się chce to można wszystko.
Nagle przypomniała mi się „plotka”, którą przeczytałam w Internecie gdy siedziałam u niego w salonie. O tym, że niedawno był widziany znów z Jessicą, ale on powiedział, że to było w ten felerny dzień gdy zwichnęłam sobie kostkę. Prawdopodobnie znów z nią jest a ja go irytowałam i już nie byłam mu potrzebna, więc musiał to jakoś spektakularnie skończyć. Nienawidzę go.
Byłam ciągle w złym nastroju. Ponura, niemiła i wredna jak nigdy. Nikt do mnie nie dzwonił, nie pisał. Może dlatego, że nikt nie wiedział o mojej sytuacji? Ale Ryan? Przecież, on z Brunem spotyka się ciągle, musiał zauważyć, że coś jest nie tak. Czemu mnie nie uprzedził?
W weekend dużo rozmawiałam z Mają. Namówiłam ją na przyjazd do mnie. W sumie nie musiałam jej namawiać, bo sama była chętna, musiałam ją tylko utwierdzić w przekonaniu, że nie będzie mi tu przeszkadzać. Zarobiła w wakacje w Polsce, więc teraz może sobie pozwolić na wymarzone wakacje. Przyjedzie na 3 tygodnie, ale możliwe, że ją trochę udobrucham i zostanie na 4, wtedy będziemy mogły wyjechać razem.
Mogę się jej spodziewać za tydzień. Jeszcze tydzień w tej samotni.

Czas okropnie się dłuży jak chcemy żeby przepływał nam szybko przez palce. Ten bolesny okres zawsze się niemiłosiernie ciągnie. Niestety. Czas zabliźnia rany? Minęły dwa tygodnie a u mnie nic się nie zmienia. Nadal za dnia jestem niezłamana a wieczorami ryczę jak bóbr. Życie nie jest łatwe. I z każdą rzeczą, którą widzę, którą słyszę, wiąże jego osobę. Ja go kocham i nic na to nie poradzę. Głupia, głupia, głupia…
Była sobota i w końcu mogłam ruszyć na lotnisko by odebrać Maję. Wyczekiwałam tego momentu jak dziecko Bożego Narodzenia i czasu pojawienia się pierwszej gwiazdki by rozpakować prezenty. Był wczesny ranek, a jako że miałam jeszcze chwilę a na tym lotnisku byłam już kilka razy, wiedziałam gdzie jest dobra kawa. Sobie kupiłam mrożoną jako, że dziś był wyjątkowy upał a Mai wzięłam mrożony napój czekoladowy. Usiadłam na ławce gdzie miałam świetny widok na ludzi wychodzących z tunelów. Przesiedziałam może 5 minut i już ją widziałam. Brązowa burza loków z blond końcówkami wyłoniła mi się zza niewysokiego Azjaty.
- Heeeej! – powiedziała przeciągle.
- Witaj w słonecznym Los Angeles! – rzekłam wręczając jej napój. – Jak lot?
- Dobrze. Myślałam, że będzie gorzej. Trochę połamana jestem, ale pogoda tutejsza mi to wynagradza. Aleś ty się opaliła.
- No co ty? Widać coś? – sama się zdziwiłam. Nie zauważyłam wielkiej zmiany.
- Jasne. To pewnie te Hawaje, co? – zapytała. Odwróciłam wzrok przypominając sobie ponownie każdą spędzoną tam chwilę. – Oh, sory. Zapomniałam.
- Nie, spoko. Musze się przyzwyczaić do takich wzmianek – szturchnęłam ją żartobliwie w bok – Wskakuj do taksówki.

Wróciłyśmy szybko do domu. Maja była zmęczona kilkunasto godzinnym lotem więc położyła się u mnie w łóżku i poszła spać. Na co dzień pozostaje jej kanapa, więc teraz może się wygodnie wyspać na zapas.
W międzyczasie byłam w sklepie i zaczęłam szykować normalny obiad. Obie nie jesteśmy obeznane w kuchni. Do tego brak czasu w tygodniu zmusi nas do mrożonek i jedzenia na wynos.
Wieczorem poszłyśmy na miasto jako, że LA jest pięknie oświetlone. Mają wzięła aparat, którym ciągle robiła zdjęcia. Fajnie było w końcu normalnie spędzać czas. Jak za starych czasów, żadnego udziwniania. Gdy przechodziłyśmy główną ulica usłyszałam nawoływanie.
  - Cassie! Kasia! - zawołał męski dobrze znany mi głos. Zatrzymałam Maję i się odwróciłam.
 - Ryan? - oniemiałam jak go zobaczyłam. Nie widziałam go od około miesiąca.
- Cześć! – uściskał mnie mocno a ja nie wiedziałam co zrobić.
- Hej… - stałam tak nieruchomo gdy on mnie obejmował. Gdy się oderwał zrobiło się niezręcznie bo nikt nic nie mówił. – Poznaj Maję.
- Cześć, miło mi. – wyciągnął do niej dłoń, którą chwyciła.
- My musimy już iść. Mamy niezły kawałek do przystanku. – powiedziałam i chciałam już iść.
- Mogę was podwieźć. Jestem samochodem, byłem na kolacji i teraz wracam do domu. – zaproponował.
- Ym… nie dzięki. Damy sobie radę. – widziałam katem oka jak Maja wzdycha. Była już zmęczona i zawiodła się gdy odmówiłam Ryanowi. On to zobaczył i się uśmiechnął.
- Może jednak? – w odpowiedzi wzruszyłam ramionami i poszłam za nim.
Poszliśmy na pobliski parking gdzie stał samochód, którego jeszcze nie widziałam.
- Nowa bryka? – zapytałam.
- Tak – powiedział z dumą klepiąc samochód.
- Faceci – podsumowała Maja.
Usiadłam z przodu, tak odruchowo. Jechaliśmy w ciszy. Gdy podjechaliśmy pod moją kamienicę od razu wysiadłam.
- Cassie, możemy pogadać? – on również wysiadł i spojrzał na mnie z nadzieją w oczach. Chwilę się wahałam, ale brak mi było jego osoby. Chciałabym mieć z nim taki kontakt jak na początku naszej znajomości. Wtedy gdy jeszcze nie wiedziałam o tym, że przyjaźni się z kimś takim jak Pan Hernandez.
Zaczęłam szperać w torebce. Wyciągnęłam klucze i wręczyłam je Mai, która stała jak kołek nie wiedząc co począć. Weszła do kamienicy a Ryan wyciągnął do mnie rękę.
- Przejdziemy się? – zaproponował.
- Jasne.
Przeszliśmy kawałek w ciszy.
- Cass… Co się stało między wami? Bruno nic nie mówi. – spytał niepewnie.
- Widocznie nie ma o czym opowiadać…
- Cassie – niemal błagał, żebym mu uchyliła rąbek tajemnicy.
- Nie chcę o tym mówić. Ale uważaj na swojego przyjaciela… Biorąc narkotyki może się szybko zniszczyć… - powiedziałam cicho.
- Co? – wrzasnął.
- W Nowym Jorku. Chyba nie mógł znieść mojego towarzystwa, musiał sobie poprawić humor żeby ze mną wytrzymać… - byłam bliska płaczu co zauważył i mnie przytulił.
- Nie. Wiesz, że to nieprawda – głaskał mnie po głowie.
- Nie mam siły już nawet o tym myśleć – wymknęłam się z jego uścisku. – Idę do siebie. Mam gościa. – zawróciłam, podążając drogę którą przed chwilą szliśmy. Ryan chyba był w szoku, bo stał w miejscu gdy oglądnęłam się za siebie. Brakowało mi jego. Ich. Ale to nie moja wina, to nie ja mam na nich wpływ.
Wróciłam do domu. Maja o nic nie pytała. Wiedziała o całej sytuacji, ale nic o szczegółach. Wiedziała, że jak będę chciała to jej w końcu powiem…

Trzy tygodnie minęły w mgnieniu oka. Mai się tak spodobało miasto i miejscowe plaże na których wylegiwała się całe dnie, że zgodziła się na jeszcze jeden tydzień. Wiedziałam, że mi się uda!
Jane już wie o tym, że rezygnuję z pracy, mimo, że bardzo mi się podoba. Brałam sporo zleceń, żeby zająć swój czas. Zapoznałam Willa z Mają. Była zachwycona jego osobą i byliśmy razem z nim na zakupach jednego dnia. Maja zawsze chciała mieć przyjaciela geja, który mógłby z nią chodzić na zakupy i dobierać jej ciuchy. Will może nie był zniewieściały, ale lubił zakupy i znał się na panujących trendach o których nie miałyśmy bladego pojęcia.
William rozumiał moją decyzję o wyjeździe. Stwierdził, że dużo już w tym mieście aniołów przeżyłam.
Poza tym nie na długo wracam do Polski… Postanowiłam jechać do Anglii, ale to za miesiąc albo dwa jak odpocznę w domu. Muszę wszystko pozałatwiać, wybrać miejscowość, znaleźć pracę i wtedy mogę wyruszyć. Stwierdziłam, że pasuje mi takie samotne życie za granicą.
Póki co odcinam się od tych męczących wakacji i wracam do rodziny.
Niektórzy znajomi dowiedzieli się, odkryli jakoś mój epizod z Marsem. Publicznie, na forum, mi nie dokuczali ale wiedziałam, że zapewne między sobą opowiadają jaka to byłam naiwna. Długo tu nie posiedzę…

Miesiąc później byłam już w Brighton. Padło na to piękne miasto bo tam właśnie znalazłam świetną ofertę pracy. Jest to praca w reklamie, do moich obowiązków należy przede wszystkim projektowanie, ale biorę udział przy planowaniu i organizacji kampanii oraz imprez. Nigdy nie czułam się tak odpowiedzialna i samodzielna jak teraz.
Czas stanąć na własne nogi!
Mieszkałam w kawalerce. Zaprzyjaźniłam się z Julie, która pracuje w kawiarni blisko mojego mieszkanka. Codziennie przychodziłam tam po kawę i śniadanie, a że wczesnym rankiem było mało klientów, zaczęłyśmy rozmawiać. Świetnie się z nią dogadywałam i teraz co weekend Julie pokazuje mi miejsca o których w przewodnikach nie piszą.
Nawet sobie nie wyobrażacie jakie Anglia ma piękne miejsca! Na obrzeżach każdego miasta można znaleźć piękne, ciche ośrodki lub knajpki gdzie są kolorowe ogrody. Nigdy nie byłam tak zachwycona przyrodą!
Pogoda oczywiście różni się o sto procent od LA, ale mi chyba właśnie taki klimat bardziej pasuje… Odzwierciedla mój wewnętrzny nastrój, którego nie mogę się pozbyć. No nic… głowa do góry. Życie toczy się dalej. Powtarzam to sobie przed lustrem każdego dnia.

Mieszkam w Brighton już pięć miesięcy i przeżyłam bez dramatów. Razem z Julie wybieramy się na weekend do Londynu, pociągiem mamy tylko godzinę drogi, więc często jeździmy tam na imprezy, koncerty i zakupy.
Był już początek grudnia… urodziny spędziłam z Julie w mojej kawalerce. Wypiłyśmy winko, ona przyniosła mały torcik i plotkowałyśmy jak to zawsze między kobietami wygląda. Zbliżają się święta i zastanawiam się nad powrotem na ten czas do rodziny, lecz sama nie wiem czy tego chcę. Męczy mnie sytuacja z mamą, której zawsze wszystko mówiłam, a teraz nie przyznałam się przed nią co się działo w Los Angeles. Po prostu nie mogłam…
- To jak, wracasz na święta czy zostajesz? – zapytała Julie gdy jechałyśmy w sobotę do stolicy.
- Nadal się zastanawiam… Jak już zadecyduję, że pojadę to wszystkie loty będą wykupione – zaśmiałam się -  Więc raczej zostanę tutaj.
- Sama? Wiesz, że lecę do Szkocji do rodziny…
- Wiem, wiem… - znowu w głowie układałam tabelę z plusami i minusami pobytu w Polsce.
- Zobaczę gdzie dziś możemy skoczyć. – oznajmiła wyciągając swoją komórkę. Chwilę zajęło jej połączenie z wi-fi, po czym zaczęła przeglądać wydarzenia w Londynie.
- W klubie Pacha jest jakieś afterparty. Kupimy skąpe kiecki to pewnie nas wpuszczą. – powiedziała.
- Może być… Ostatnio ten koncert był słaby. Wole nie iść w ciemno.
- To postanowione. Idziemy do Grace zostawić torby i potem na zakupy.
Grace to siostra Julie, która mieszka w Londynie ale weekendy spędza u chłopaka, który mieszka w domu poza miastem, także gdy przyjeżdżamy do Londynu, zawsze mamy kwaterę.
Nie lubię robić zakupów i chodzić bez celu po galerii, ale z Julie jest jakoś inaczej. Z chęcią chodzę z nią do każdego sklepu, później oczywiście jemy na co zawsze czekam i kontynuujemy zakupy. Jako, że dziś padło na imprezę, musiałyśmy szukać kiecek. W jednym ze sklepów był duży wybór gdzie bez problemu każda wybrała coś dla siebie. Julie wybrała czerwoną, bo ten kolor świetnie podkreśla jej ciemną karnację i czarne włosy. Zazdrościłam jej urody. Ja sama postawiłam na białą sukienkę na ramiączkach z kolorowym nadrukiem.
W Anglii było już niestety zimno. Znając siebie i Julie zamówimy taksówkę, bo nikt przecież nie lubi marznąć.

Koło dwudziestej drugiej przyjechał po nas transport. Kilkanaście minut później stałyśmy w kolejce przed klubem, trzęsąc się z zimna. Cholera, sukienka na mróz to niezbyt dobry pomysł. Dlatego też nie jestem zwolenniczką sukienek… Spodnie jakby nie patrzeć są o wiele bardziej praktyczne.
- Dowód tożsamości. – warknął goryl na bramce. Podałyśmy mu od razu, bo miałyśmy już przygotowane. Zmierzył nas wzrokiem patrząc czy wpisujemy się w standardy.
- Zapraszam – usłyszałyśmy i drugi z Panów otworzył nam bramkę.
Od razu na prawo poszłyśmy oddać nasze odzienia do szatni.
Klub na szczęście nie był przepełniony, można było póki co oddychać i nie było duszno. Nie wyróżniało się to miejsce od innych niczym szczególnym. Plusem zdecydowanie było to że miał piętro, gdzie było ciszej i gdzie był widok na parkiet który znajdował się na dole.
Poszłyśmy do baru, zamówiłyśmy drinki i postanowiłyśmy właśnie pójść na górę i obserwować jak się rozwija ta impreza.
- Uuu… ale czekoladowe ciasteczka – powiedziała Julie i wskazała na loże w kącie sali gdzie toczyła się jakaś przystolikowa impreza.
Szczęka mi opadła. Kolorowe koszule, spodnie na kant, złote łańcuchy… Zespół Marsa.

- Julie, może pójdziemy na dół potańczyć? – spanikowałam i próbowałam się stąd jak najszybciej ulotnić. Ukradkiem obserwowałam towarzystwo patrząc czy jest tam Bruno albo chociaż Ryan. Nie widzę. Uf, trochę mi ulżyło.

środa, 24 lipca 2013

018 "A day without you is like a year without rain"

Gdy wyszłam z łazienki on jeszcze spał. Nie zwlekałam długo z pójściem do kuchni. Postanowiłam przygotować jakieś łatwe w zrobieniu śniadanie czyli kanapki. Zaparzyłam również dwie kawy i na tacy położyłam jeszcze dwie szklanki wypełnione sokiem pomarańczowym. Teraz tylko to donieść do pokoju…
Jakoś dałam radę, a gdy wchodziłam do pokoju, on zaczął się wiercić. Ręką wymacał połowę łóżka na której spałam i zdziwiony i zdezorientowany otworzył jedno oko, co z mojej perspektywy wyglądało przeuroczo.
- Dzień Dobry! – przywitałam go nieśmiało stojąc z tacą w progu.
- Witam Panią… Myślałem, że to był sen - zamrugał brwiami co mnie jeszcze bardziej onieśmieliło.
- Zrobiłam śniadanie. – podeszłam do łóżka, kładąc na szafce nocnej tacę.
- Wiem, czuję kawę, ale pierw proszę mnie ładnie powitać, tak na dobry początek dnia. – rozłożył ramiona po czym chwycił mnie w pasie i przyciągnął ku sobie.
- Kawa wystygnie… - mruczałam między pocałunkami.
- Trudno… Będzie ice coffe na orzeźwienie. – odpowiedział po czym kontynuował igraszki.

Czas szybko leci. Za szybko. Weekend powoli zbliżał się ku końcowi a ja nie chciałam wracać do siebie. Nie teraz…
- Cassie… Może zostaniesz tutaj? – zapytał gdy oglądaliśmy w salonie telewizję.
- Nie mogę u ciebie mieszkać… - pogłaskałam Geronimo, który właśnie podszedł do kanapy spragniony odrobiny czułości.
- Możesz. Przecież to ode mnie zależy.
- I ode mnie.
- Zostań póki nie wymyślę co zrobić z tym palantem. – spojrzał na mnie tymi wielkimi, pięknymi oczami. Położył dłoń na moim udzie i przesuwał ją raz w górę, raz w dół.
- Nic z nim nie można zrobić. – powiedziałam nadal drapiąc za uchem psa.
- Zajmę się tym, a tymczasem moja sypialnia przyjmuje cię z miłą chęcią. – puścił mi oczko i pocałował w policzek. W oczach już zapaliły mu się iskry. Łobuz.
- Okej. – z chęcią z nim zostanę. Czuję się bezpiecznie i pewnie przy jego boku i w jego domu. Jest tu cicho i spokojnie. – Przyniesiesz mojego laptopa? – zrobiłam ku niemu maślane oczy.
- Nie możesz skorzystać z mojego? – powiedział, bo akurat miał swojego pod ręką.
- Może być. – wzięłam go i ułożyłam sobie na kolanach, wygodnie rozsiadając się na kanapie. Mars przysunął się do mnie i położył swoją głowę na moim ramieniu.
- Nie za wygodnie Panu? – zapytałam gdy dodatkowo objął mnie w talii. Nie odpowiedział. W zamian zaczął się bawić w grę pt. „Jak łatwo rozproszyć Kasię”. Zaczął od głaskania okolic żeber, gdzie każdy ma łaskotki, po czym jego usta przyssały się do mojej szyi. Wzdłuż kręgosłupa przeszedł mnie dreszcz. Zacisnęłam usta w cienką linię.
- Hej, hej, hej. Koniec. – odsunęłam się. – Idź lepiej zrób coś do jedzenia. – powiedziałam znajdując mu zajęcie, bo najwidoczniej mu się nudziło.
- Ja już znalazłem coś do schrupania. – znów przysunął się i szybko swoimi ustami znalazł dojście do szyi.
- Bruno! Staram się cos robić! – zganiłam go.
- Dobrze. – obraził się siadając w pewnej odległości z założonymi rękami. Uśmiechnęłam się pod nosem wiedząc że to długo nie potrwa. Nagle wstał, podszedł do wgłębienia gdzie trzymał swoje gitary, po czym bez wahania wziął jedną z nich. Usiadł tam gdzie wcześniej brzdąkając coś. Po chwili zaczął niemal skomleć.

Boże mój
Kobieta nie chce mnie
Jest mi tak okropnie smutno
Co mam robić?

Spojrzał na mnie z ukosa, z trudnością kryjąc uśmiech.
- Myślisz, że będzie hit? – zapytał marszcząc brwi.
- Myślę, że powinieneś wziąć tego laptopa z moich kolan, po czym zaprowadzić mnie do kuchni gdzie zrobimy razem kolację.
- Myślę, że to dobry pomysł. Lecz wcześniej puścimy sobie muzyczkę tak by nam się lepiej gotowało. – puścił oczko włączając radio. Zamknął laptopa, położył go na stole i wziął mnie na ręce.
- Piórko to ty nie jesteś. – mówił niosąc mnie.
- W nocy ci to nie przeszkadzało. – mruknęłam na co się zaśmiał a ja poczerwieniałam.
- Idealna. Tylko się zgrywam. – wymruczał, pocałował w policzek i postawił na ziemi.
- Może puszczę ci trochę polskiej muzyki, co? – zaproponowałam sama tęskniąc za polskim językiem.
- Z chęcią posłucham, ale wiem, że robisz to po to by się wymigać od gotowania. – powiedział obracając w rękach patelnię.
- Nieprawdaaaaa… - przeciągnęłam uśmiechając się i mrugając szybko oczami.
- Dobra, dobra. Idź już. – klepnął mnie w tyłek.
- Rączki przy sobie, co? – skarciłam go, ale wyszło bardziej tak jakbym go kokietowała.
Poszłam po laptopa, wróciłam do kuchni i ustawiłam go na wysepce sama siadając na wysokim stołku. Włączyłam YouTube gdzie można było znaleźć wszystko.

- Pyszne. Tu to jednak jesteś utalentowany wszechstronnie. – pochwaliłam go. A co, niech ma…
- Widzisz? Dobrze robisz zostając ze mną. Na którą jutro do pracy?
- Na ósmą.
- Dojedziemy w 20 minut. Muszę popracować nad piosenką dla Traviego, czegoś mi w niej brakuje… - zaczął głośno rozmyślać.
- Travie? McCoy? – otworzyłam szeroko oczy. Widząc moja reakcję zaśmiał się i pokiwał twierdząco głową. – Maja go bardzo lubi. – dodałam usprawiedliwiając swój entuzjazm.
- Myślę, że mógłbym od niego wyciągnąć płytę z autografem.
- Płyta z autografem nie zrobi wrażenia. Musiałaby sama tu przyjechać i go poznać. – wyjaśniłam.
- Więc to nie o muzykę chodzi? – zaśmiał się.
- W jakiejś części też i o muzykę… - zaraz po tym jak wypowiedziałam te słowa zadzwonił dzwonek do drzwi.
- Pójdę zobaczyć kto to. – westchnął podnosząc swój ciężki tyłek z kanapy.
Podczas nieobecności mężczyzny wzięłam z powrotem laptopa. Otworzyłam jeden z portali plotkarskich. Z nudów człowiek posuwa się do różnych rzeczy. Pierwsza wiadomość, Backstreet Boys powraca. Oho! Jeszcze się jakoś chłopacy trzymają. One Direction i ich nowy teledysk. Bez tego póki co się obędzie. Trzeci mnie tytułem zainteresował „Bruno Mars z nową zdobyczą”. Zdjęcie przedstawiało mnie i Marsa, gdy wchodziliśmy do mnie do mieszkania po rzeczy i niedługo później jak wychodziliśmy. Nie zauważyłam wtedy nikogo, więc zdziwiłam się. Nazwanie mnie zdobyczą uraziło mnie trochę. Stwierdziłam, że lepiej by było jakbym tego nie otwierała, ale ciekawość jak zawsze zwyciężyła.
„Dwudziesto siedmio latek nie próżnuje! Peter Hernandez znany jako Bruno Mars, dopiero co wrócił z trasy a już zdążył poznać nową kobietę, której (znając gwiazdora) zakręcił w głowie. Mars znany jest w kręgach jako podrywacz, kobieciarz tudzież łamacz serc. Przypominamy także, że nie tak dawno był widziany ze swoją byłą dziewczyną, modelką Jessicą Caban w jednym z klubów. A może właśnie dorósł do poważnego związku i chce się ustabilizować?... Szczerze w to wątpimy.”
Poczułam jak Bruno siada obok. Zaczęłam analizować ten krótki artykuł fragment po fragmencie.
- Nie czytaj tych bzdur. – rzekł po tym jak sam przeczytał.
- Kiedy ostatnio widziałeś Jessicę? – spytałam cicho.
- Wtedy w klubie, przed trasą. – odpowiedział. – Czyżby Kasia była zazdrosna? – objął mnie w pasie i przyciągnął do siebie, zsuwając obok na kanapę komputer.
- A mam o co? – zapytałam spoglądając mu prosto w oczy.
- Nie. – powiedział poważnie i mnie pocałował. Uwierzyłam.

W poniedziałek, tak jak i we wtorek i każdy inny dzień pracy w tygodniu, Bruno mnie odwiózł i o odpowiedniej godzinie odebrał. W między czasie podobno załatwiał sprawę z Edmondem, ale mimo moich pewnie już irytujących pytań na ten temat, nie chciał mi nic powiedzieć. Nie zdołałam nic z niego wyciągnąć.
W piątek po pracy Bruno jak zwykle czekał na mnie przed wytwórnią. Byłam padnięta i na nic nie miałam siły. Gdy wsiadłam i przywitałam się z nim szybkim cmokiem od razu oznajmił.
- Jedziemy na lotnisko.
- Ktoś przylatuje? Twoja rodzina? – zasypałam go pytaniami. Nie chciało mi się tam jechać, ale jeśli to jego rodzina to nie będę mu sprawiać kłopotów, załatwmy to szybko i spać!
- Nie.
- To? Bruno, padam. Chcę iść spać.
- Pośpisz na pokładzie.
- Słucham? – zmarszczyłam czoło nie mając pojęcia o czym mówi.
- Zabieram cię w moje rodzinne strony. Za jakieś 6 godzin będziemy w pięknym mieście jakim jest Honolulu. – oznajmił spokojnie nie spuszczając wzroku z drogi.
- Jaja sobie robisz? – niemal zakrztusiłam się śliną.
- Mówię poważnie jak nigdy. – wyszczerzył się.
- Jeśli tak, to musiałabym się spakować nie sądzisz?
- Twoja walizka jest w bagażniku. Jeśli o czymś zapomniałem to kupimy na miejscu.
- O wszystkim pomyślałeś? – uśmiechnęłam się na samą myśl wyjazdu i organizacji Pana Hernandeza.
- Oczywiście. – wyszczerzył się spoglądając na mnie z ukosa.
- A jaki jest cel naszej wyprawy?
- Hmm… relaks, przekonanie cię do plaży i wody, spędzenie trochę czasu w spokoju… - zaczął wymieniać.
- Dobra, dobra… Jeśli pośpię w samolocie to jestem kupiona.

Wsiedliśmy do samolotu i od razu zajęliśmy miejsca. Bruno jeszcze zdjął bluzę i okrył mnie nią jako że układałam się już do snu. Oparłam głowę o jego ramię i odpłynęłam w krainę snów i marzeń…

- Hej, pobudka! – usłyszałam cichy szept tuż przy uchu.
- Jeszcze chwilę… -wymruczałam marszcząc czoło. Tak dobrze  mi się spało opartą o Bruna.
- Wszyscy już opuścili pokład, zostaliśmy my. Jak się nie pospieszymy to wyniosą nas siłą. – uprzedził.
- Dobra. – wstałam zabierając torebkę i wręczając Marsowi jego bluzę. On założył czapkę z daszkiem i wyszliśmy. Przywitał nas ciepły wieczór. Lecieliśmy tu pięć godzin, wsiedliśmy w Los Angeles na pokład o 17, więc powinniśmy być tu o 22 lecz jak wiadomo są trzy godziny różnicy więc magicznym sposobem jest teraz godzina 19.
- Jedziemy do hotelu? Czy może zjemy coś? – zaproponował.
- Ja sobie pospałam, a ty?
- Ciężko spać jeśli jesteś obok – zamrugał komicznie brwiami. – A tak poważnie, to też sobie pospałem.
- No to jedziemy coś zjeść. Żarłoki wkraczają do akcji.
Po kilkunastu minutach trafiliśmy do świetnej knajpki gdzie zamówiliśmy tonę jedzenia, bo Bruno jak to Bruno stwierdził, że muszę spróbować wszystkiego po trochu. Jego zdaniem te smaki zapamiętuje się do końca życia.
Mars wybrał wspaniały hotel znajdujący się zaraz przy akwenie. Mieliśmy widok na ocean a zaraz przy hotelu była plaża gdzie stały leżaki. Było pięknie. Zarezerwował pokój na 36 piętrze.
- Chciałem zarezerwować domek na plaży, ale niestety nie było wolnych.
Mieliśmy mały taras. Widoki które były mi dane oglądać postawnowiłam od razu uwiecznić na zdjęciach. Oprócz krajobrazu, znajdujemy się także na tych fotografiach my. Samowyzwalacz to jednak świetne odkrycie.
Cały wieczór siedzieliśmy na tarasie wpatrując się w spokojny ocean. Dużo rozmawialiśmy, ale nie na tematy które by nas niepokoiły. Tam nawet nie pamiętałam o tym piekle które mnie ostatnio otaczało.
Poszliśmy spać zmęczeni świeżym powietrzem i lotem. Zasnęliśmy bez mrugnięcia okiem.
Rano obudziło nas słońce, które niemiłosiernie raziło przez odsłonięte okno balkonowe.
- Brunoooo…
- Hmmmm?
- Wstajemy czy śpimy?
- Głodny jestem. – usłyszałam burczenie w jego brzuchu na co się zaśmiałam.
- Ja też. Także tyłki do góry. Szkoda tracić taki piękny dzień.
Usiadłam klepiąc go po tyłku.
- Hawaje świetnie na ciebie działają. – mówił przyglądając mi się.
To prawda. Wstałam z uśmiechem na ustach a w myślach miałam tylko to, co zjemy na śniadanie i jak niesamowicie spędzimy czas.
- Jak już będziesz moją żoną to tu sobie zamieszkamy. – na jego słowa stanęłam w miejscu. Odwróciłam się i zobaczyłam jak siedzi bez koszulki w białej pościeli szczerząc się tak, że niemal można było dostrzec jego ósemki.
- Żoną? – wytrzeszczyłam oczy tak, że przypominały teraz pięciozłotówki.
- No jasne, taka kolej rzeczy, nie? Dziewczyna, narzeczona, żona, później dzieci… - mówił po czym nagle zaciął się i spojrzał na mnie z uśmiechem. – Przecież żartuję, wyluzuj młoda. – zaśmiał się widząc moje przerażenie.
Odetchnęłam z  ulgą, a on nadal się śmiał.
- Dziewczyny lubią chyba takie zapewnianie, wiesz… o przyszłości.
- Zapewniaj mnie, ale nie w ten sposób.
- Hm… jak mogę zrobić to inaczej? – kokietował zbliżając się ku mnie. Szybko zamknęłam się w łazience.
- Kasiuuuu… no czemu mnie tak zostawiasz? Kasiuuu… a może plecki ci umyć? No Kasiuuuu… - jęczał ale po chwili zagłuszył go strumień prysznica.

Po obfitym śniadaniu ruszyliśmy na zakupy. Musiałam kupić kilka pamiątek, bo rodzina by mnie zabiła jakby się dowiedziała że tu byłam i nic im nie przywiozłam.
Poszliśmy też do ulubionego sklepu Bruna gdzie zakupił pakiet kolorowych koszulek i kapelusz. Znalazł też jeden słomkowy dla mnie i stwierdził że muszę go mieć. Weszliśmy jeszcze do jednego ze sklepów z damska odzieżą. Kupiłam kolejną sukienkę ku radości Hawajczyka.
Wróciliśmy do hotelu gdzie zostawiliśmy zakupy. Bruno kazał wskakiwać w strój kąpielowy do czego podeszłam sceptycznie.
W czasie gdy się przebierałam w łazience on zapakował wszystko co potrzebne do dużej torby plażowej. Rozmawiał przez telefon ale jak mnie zobaczył to się szybko rozłączył.
- Coś nie tak? – spojrzałam na niego niepewnie. Widać, że coś nie halo.
- Wszystko w porządku. Idziemy. – uśmiechnął się lustrując mnie wzrokiem. Ach tak. Założyłam sukienkę.
- No to chodź, a nie siedzisz na tej kanapie. – powiedziałam już przy drzwiach bo on nie ruszył się z miejsca.
- Podziwiam tylko…

- Bruno ja nie wejdę do wody. – uprzedziłam gdy usiadł na leżaku i zaczął szperać w torbie.
- Zgadza się. Pierw krem. – wyjął prezentując go jakby brał udział w nagrywaniu reklamy. Wyrwałam go z jego rąk i zaczęłam się smarować. Pomijam ten fakt, że musiałam ściągnąć sukienkę. Jeśli mam się opalać i chodzić w bikini to tylko tu i teraz. – Hej, myślałem, że to ja będę cię smarował!
- Zajmij się sobą Hernandez. – burknęłam.
- Mrr… kocica. – wymruczał za co dostał przez łeb. Gdy nałożyłam krem oddałam mu by mógł uczynić to samo.
- No to teraz możemy iść. – powiedział wstając i zasłaniając mi tym samym słońce.
- Bruno, ale ja nie chcę…
- Chodź, przecież nie utopię cię. – wyciągnął w moją stronę rękę. Spojrzałam na jego minę. Jedna brew w górze i delikatny uśmiech na zachętę.
- Ach, niech ci będzie. – chwyciłam jego dłoń i powoli poszliśmy w stronę lazurowego oceanu.
Woda była przyjemna. Nie za zimna i nie za ciepła. Bruno nadal trzymał mnie za rękę idąc powoli coraz dalej. Gdy byliśmy już w miejscu gdzie woda sięgała mojej tali zatrzymałam go.
- Starczy, dalej nie pójdę.
- Chodź. – pociągnął mnie ale zaczęłam się wyrywać. – Cassie, nic ci się nie stanie.
- Popływaj sobie, ja postoję. I tak ci nie potowarzyszę. – powiedziałam cofając się o krok.
- Chodź. – przyciągnął mnie do siebie i pocałował. Oplotłam ręce wokół jego szyi a nogi zaplątałam wokół jego brzucha.
- Tak mogę. – szepnęłam kurczowo trzymając się jego.
- Okej. – zaśmiał się i ruszył krok czy dwa dalej. Mieliśmy a raczej ja miałam szczęście, że fale były spokojne i niewysokie. – Daj mi ręce. – powiedział całując mój policzek, próbując się odchylić.
- Nie ma mowy. – nadal trzymałam go blisko.
- Proszę.
- Nie.
- Cassie.
- Nigdy.
- Zaufaj mi. – szepnął.
- Ych…
Po chwili odchyliłam się lekko i spojrzałam. Jak zwykle się uśmiechał, ale nie śmiał. Ma szczęście bo inaczej dawno już bym stąd wyszła. Nogami przytrzymywałam go nadal mocno, ale tułów odchyliłam. Chwyciłam jego obie dłonie.
- Połóż się i poczuj jak woda cię unosi. – mówił cicho łagodnym, uspokajającym tonem. Ściskając jego ręce zrobiłam to o co poprosił. Wzdrygnęłam się gdy woda obiła o moje uszy, ale starałam się zrelaksować. – Widzisz? Woda to spokojny żywioł, nie ma się czego bać.
Podniosłam się by spojrzeć na niego. Byliśmy niemal twarzą w twarz.
- Tak a co powiesz o tsunami, o powodziach…
- Oj tam. Mówię o tym co jest tu i teraz. Czepiasz się – powiedział tuż przy moich ustach. Jego ręce poczułam na swoich pośladkach.
- Zwolnij Mars. – wypowiedziałam między pocałunkami. Zapomniałam nawet o tym, że jestem po ramiona w wodzie.

Resztę tego słonecznego popołudnia spędziliśmy na plaży, wylegując się na leżakach. Bruno pomyślał nawet o przekąskach! Niesamowity…
Wieczorem postanowiliśmy pójść przejść się po pięknie oświetlonym mieście. Fajnie było kroczyć śladami młodości Hawajczyka. Idąc opowiadał mi o swoim dzieciństwie, niekoniecznie kolorowym i wesołym jak to miasto.
Wieczorem jak się okazało, jego przyjaciele dowiedzieli się, że jest w mieście i nie mogli nie skorzystać z okazji spotkania się z nim więc poszliśmy do baru nad morzem gdzie wszyscy już czekali. Założyliśmy sobie, że nie będziemy tam długo jako że jutro po 12 mamy samolot powrotny do L.A.
- Hola! – przywitały nas piękne tancerki hula przy bramce.
- Tam! – wskazał Bruno na grupkę ludzi śmiejących się głośno. Siedzieli przy dużym stoliku.
- Cześć! – krzyknął Bru przekrzykując muzykę.
- Bruno! – wszyscy się na niego rzucili, zaczęli ściskać, całować…
- Hej, hej, hej… Spokojnie! – zaśmiał się Mars. – Poznajcie Cassie, moją dziewczynę.
Przedstawiona jako dziewczyna? Od razu zrobiło mi się cieplej na sercu.
- Hej, jestem July! – powiedziała czarnowłosa piękność podchodząc i całując mnie przyjaźnie w oba policzki.
- Mike! – pomachał brunet zza stolika.
- Maggie – podeszła kolejna dziewczyna, ale nie była już tak uprzejma jak jej koleżanka.
- Jimmy a to Brad. – powiedział chłopak w długich lokach i wskazał na kolegę obok w krótkich, jasnych włosach.
- Miło mi was poznać. – ten nieliczny tłum mnie trochę onieśmielił, ale zaraz potem Bruno objął mnie w talii i poczułam że tu poniekąd przynależę. Usiedliśmy przy stoliku. Bruno zaczął z nimi wspominać czasy wspólnych imprez. Siedziałam cicho i się przysłuchiwałam.
- Cassie, a Peter mówił ci o tym jak w swoje szesnaste urodziny się schlał i poszedł do agencji towarzyskiej? – powiedział Jimmy i wszyscy wybuchli śmiechem.
- Ym… nie.
- Spokojnie, nie wpuścili go nawet nie pytając o dowód tożsamości. Mały karakan. – dokończyła Maggie siedząca obok niego. Mówiąc to zmierzwiła mu włosy. Yh.. rączki przy sobie maleńka.
Cały wieczór przesiedziałam przy jego boku nie odzywając się ani słowem. Wybaczam, że nie zwracał na mnie zbytniej uwagi, biorąc pod uwagę to, że nie widział się z nimi kupę czasu. Ja piłam tylko sok, ale Bruno postanowił się upić. I dobrze mu szło…
- Bruno, jest już dziesiąta, mieliśmy się zwijać, pamiętasz? – powiedziałam do niego gdy opróżniał zawartość kolejnej szklanki.
- A ty co taka naburmuszona? Mamy jeszcze czas! – rzekł obejmując mnie w talii i dmuchając mi dymem który właśnie wypuszczał z ust.
- Ja idę, chcesz to zostań. – wzięłam torebkę i chciałam już wstawać, ale mnie przytrzymał.
- Zaraz pójdziemy, okej? Ale pierw sobie zatańczymy. – chwiejnym krokiem poszedł na parkiet nie czekając na mnie. Nadal siedziałam patrząc co on wyprawia. Stanął na skraju, spojrzał na mnie i zaczął dziwacznie kręcić biodrami. Palcami wskazał pierw na mnie, później na siebie a potem narysował w powietrzu serduszko. Nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. Wstałam i poszłam do mojego pijaka.
- Tylko bez szaleństw, bo z twoją równowagą nie jest najlepiej. – powiedziałam gdy objął mnie i zaczął się bujać na boki.
- Słucham? Ja w każdym stanie świetnie tańczę i chyba pora na to żebyś się o tym kochana przekonała. DJ! – krzyknął w stronę faceta za konsolą. – DJ! Cuba Que Lindos Son Tus Paisajes! – gościu się tylko uśmiechnął i puścił piosenkę.
Były to typowe latynoskie rytmy. Salsa! Bruna ręce zsunęły się od razu na moje biodra ruszając nimi w takt muzyki. Zaczęliśmy tańczyć salsę! Nadal w to nie wierzę. Bruno czasami śpiewał mi do ucha po hiszpańsku co powodowało u mnie gromki śmiech. Skąd on znał te wszystkie przejścia, obroty, kombinacje? Chyba ma to we krwi po prostu.
Po całej piosence byliśmy zmachani jak nigdy! Męczące to jest, nie ma co.
- Bruno, jesteś pijany. Wracamy do hotelu? – zapytałam tuląc się do niego.
- Yhym… - mruknął.
- To dalej…
- Spać mi się chce… - mówił nie ruszając się z miejsca. Nie zdziwiłabym się jakby właśnie zasypiał na stojąco.
- To dalej, pójdziemy do hotelu.
- Maggie nie piła, może nas odwiezie? – wymruczał.
- Maggie niech się zajmie sobą. Zamówię taksówkę. – musiał wspominać o niej? Agrh…
- O! Ktoś tu jest zazdrosny. – nagle się orzeźwił.
- Chyba ty. Idziemy Hernandez.
Mars wylewnie pożegnał się z przyjaciółmi i wyszliśmy na ulice Honolulu. Niedaleko zauważyłam taksówkę, więc wpakowałam do niej Bru i wsiadłam, prosząc kierowcę o kurs do hotelu.
- A panu się chce tak jeździć w nocy? – zagadywał Bruno.
- Każdy musi jakoś zarabiać na życie. – odpowiedział wzruszając ramionami.
- Nie każdy może zarabiać miliony śpiewając do księżyca. – dodałam spoglądając na Hawajczyka.
- Obrażam się. A proszę pana, ma pan żonę? – lekko seplenił i plątał mu się język.
- Owszem.
- Tak samo wredną jak moja dziewczyna? – dodał za co dostał kuksańca w bok. Kierowca nie odpowiedział, zaśmiał się podjeżdżając pod hotel. Zapłaciłam taksówkarzowi i jako, że mój facet ledwo co się trzymał na nogach, otworzyłam mu drzwi i wyciągnęłam go.

- Bruno idź już spać! – zdenerwowana wierciłam się w łóżku.
- Teraz to mi się nie chce, zjadłbym coś. – rozbudzony wstał i sięgnął po hotelowy telefon.
- Będziesz budził biednych ludzi? Jest już koło 11. Idź spać.
- Nie. – podniósł słuchawkę i wybrał numer do recepcji. – Dobry wieczór tu Pan Bruno Zajebisty Mars, czy mógłbym prosić górę jedzenia do pokoju 1072?

- Widzisz… A byłaś przeciwna… - stwierdził gdy przyłączyłam się do jego uczty. Siedzieliśmy na łóżku a wokół nas pełno talerzy z przeróżnymi smakołykami.
- Kurczak jest dobry.
- Posmakuj lody – podstawił łyżeczkę, więc posmakowałam.
- Z kurczakiem średnio smakują. – przeżuwałam. Popiłam winem. Byłam nieco spragniona a że było tylko wino to wypiłam już jedną trzecią butelki.
- Spróbuj krewetki z ananasem i musztardą! Wyśmienite! – tworzył na talerzu różne kompozycje, które później smakował.
- Bruno, siedzimy tak i jemy od godziny. Jutro trzeba się spakować i wracać do L.A.
- Zostańmy tutaaaaaaj…
- Mam pracę w poniedziałek… - zrobiłam smutną minkę.
- Nie pracuj…
- Wiesz, że muszę…
- Wiem, że cię nie przekonam…
Położył swoją głowę na moich udach. Odruchowo wsunęłam dłoń w jego afro.
- Zaśpiewaj mi coś. – wyszeptał.
- Ty tu jesteś od śpiewania. – zaśmiałam się.
- Proszę? Czemu to ja zawsze jestem wykorzystywany… też chcę żeby ktoś dla mnie zaśpiewał… - mówił jak pokrzywdzony dzieciaczek.
- Dobra. – zgodziłam się tylko dlatego, że był pijany i jutro nie będzie nic pamiętał.

Czy możesz mnie poczuć,
Kiedy o Tobie myślę?
Z każdym oddechem, który biorę,
Każdą minutę
Nie ma znaczenia co robię
Mój świat jest pustym miejscem

Tak jakbym przechadzała się pustynią od tysiąca dni
Nie wiem czy to fatamorgana, ale zawsze widzę Twoją twarz, kochanie

Bardzo za Tobą tęsknię - nic nie poradzę, jestem zakochana
Dzień bez Ciebie jest jak rok bez deszczu
Potrzebuję Ciebie przy moim boku, nie wiem jak przeżyję
Dzień bez Ciebie jest jak rok bez deszczu
- Nie znam tej piosenki… - wymruczał już zasypiając. Cmoknęłam go w usta zsuwając ze swoich ud. Zasnął. Odłożyłam talerze na wózek i wtuliłam się w jego plecy.

Jakie szczęście, że poprzedniego wieczoru nastawiłam budzik. Równo z nim obudziłam się o 9. Bruno spał jak zabity, na co mu pozwolę jeszcze przez godzinę. Poszłam do łazienki, później spakowałam nasze rzeczy i stwierdziłam, że skoczę sama do restauracji po jakiś sok i wodę dla Bru. Jedzenia było tu po szyję, ale wątpię żeby coś ten pijak przełknął.
Gdy wróciłam jeszcze spał.
- Bruno, już 10, musisz wstać. – usiadłam koło niego potrząsając go delikatnie.
- Już? – powiedział chrypiącym głosem i od razu odkaszlnął.
- Tak, jest po dziesiątej. Masz wodę  - podałam mu butelkę. Opróżnił jej zawartość i spojrzał na mnie z ulgą.
- Od razu lepiej. Dziękuję kochanie. – ucałował mój policzek.
- Leć do łazienki, na szafce leżą ciuchy.
- Dziękuję. – jeszcze raz mnie w podziękowaniu pocałował i poszedł.

Byliśmy trochę wcześniej na lotnisku, więc chodziliśmy po strefie bezcłowej.
- Cass, powinienem ci powiedzieć jak tam sprawy z Edem… - zaczął. Zupełnie zapomniałam o tej całej sprawie. Pierw tydzień w jego domu a teraz Hawaje. Wypadło mi z głowy to, że prześladuje mnie jakiś psychol.
- Co z nim? – spojrzałam niepewnie w jego czekoladowe tęczówki.
- Jesteś bezpieczna. Edmond jest w szpitalu psychiatrycznym.
- Słucham?
- Chodź usiądziemy. Opowiem ci jak to było…
Usiedliśmy więc przy stoliku w pobliżu.
- Gdy pracowałaś ja próbowałem jakoś tą sprawę wyjaśnić, zamknąć… Wziąłem twojego laptopa i pojechałem do najlepszego specjalisty w mieście. Bo który zdrowy psychicznie człowiek śledziłby cię, chciał porwać nie wiadomo do jakich celów i groziłby ci? Więc pojechałem tam. Musiałem mieć coś co wychodziło od Edmonda, więc psychiatra przeglądnął całe archiwum waszych rozmów i później ten mail z groźbą. Powiedział, że można coś wywnioskować po tych wiadomościach, ale tak naprawdę nie można nic z tym zrobić… Bez jego zgody nie mogą go zamknąć w szpitalu. Więc pojechałem do niego…
- Słucham? Czy ty jesteś nienormalny?
- Spokojnie. Pojechałem, otworzył mi i porozmawialiśmy. Na początku groził mi i rzucał się co było oczywiste, ale jakoś zyskałem odrobinę zaufania w jego oczach. Przedstawiłem to jak ty się czujesz, chciałem, żeby poczuł jakieś wyrzuty sumienia. I udało się. Powiedział, że doskonale wie jak się czujesz bo on sam też żył w strachu. Zaproponowałem mu pomoc specjalisty i się zgodził. Nie wiedziałem że pójdzie tak gładko. Nie wiem co go skłoniło do takich czynów. Wszystko świetnie, ale jest jedno „ale”…
- Jakie?
- Musisz pojechać do niego i z nim porozmawiać. Z nim i ze specjalistą. Tak powiedział Dr Jedward. To jest konieczne…

Spotkać się  z nim kolejny raz? Przeżywać to od nowa? W życiu…