piątek, 5 lipca 2013

017 "That’s when I knew you were the one"

Minęły dwa tygodnie… dwa spokojne tygodnie. Jestem w kontakcie z Hernandezem. Dzwoni do mnie jak ma chwilę, a ja wysyłam mu wiadomości o które prosił z informacją co u mnie.
Jeszcze pół miesiąca i Bruno przyjeżdża… kupa czasu. Nie wiem czy pasuje mi rola kochanki czekającej na faceta w domu, by gdy przyjedzie przygotować się na kolejne rozstanie. To cholernie trudne. Czemu nie zakochałam się w hydrauliku lub budowlańcu?

Dodam jeszcze, że niepewnie chodzę po ulicach. Boję się, że napotkam gdzieś  Edmonda. On powinien się leczyć, a nie leczyć innych. To jest nie do przyjęcia. Nie mają na studiach jakiś badań psychologicznych? Przecież to przyszły lekarz! Po pracy wracam zaraz do domu, a w weekendy wychodzę z Willem lub Morgan na siłownię, lunch i tyle. Do domu najczęściej mnie odwożą, a jak nie mogą to jadę taksówką. Zapłacę każdą cenę by dojechać bezpiecznie do domu. A w mieszkaniu zawsze zamykam dokładnie trzy zamki i wtedy czuję się na 70 procent spokojna. Może oszalałam…

Nowa wiadomość od Bruno:

„Cześć słońce, mam wolne popołudnie, chłopacy zmęczeni lotem, może Skype? Xoxo Brunito”

Aww słodziak – westchnęłam sama do siebie. Włączyłam komputer. Czekając aż się uruchomi odpisałam mu, że za moment będę gotowa.
Pierwsze co zauważyłam, logując się na skype, to nieodebraną wiadomość od Edmonda. Bałam się otworzyć… i na razie tego nie zrobię, bo Bruno wyczuje, że coś jest nie tak. Czego on chce! Muszę go zablokować, usunąć, wszystko co możliwe, żeby nie miał ze mną kontaktu. Cholera, musiałabym utworzyć nowe konto, zmienić numer telefonu i… Przestań świrować! On nic ci nie zrobi!
Z nerwowych przemyśleń wyrwał mnie sygnał z programu. „Hawajski lew” – wyświetla mi się na ekranie. Od razu odbieram.
Pierw słyszę przeciągłe „hej”, nim obraz się załącza i widzę uśmiechniętą twarz mężczyzny moich marzeń.
- Jak dobrze cię widzieć. – przyznaję szczerze po czym się rumienię.
- I nawzajem. – widzę jak opiera się o biurko i w ciszy patrzy w monitor, prosto na mnie. – Jeszcze dwa tygodnie… - westchnął.
- Yhymn. – odpowiedziałam patrząc jak przeciera oczy po czym dłońmi przeczesuje włosy. – Jesteś zmęczony. Nie musisz tu ze mną siedzieć. – dodałam zauważając jego samopoczucie.
- Cassie, nie zmuszam się do niczego, nie wiem czy pamiętasz ale to ja ci to zaproponowałem… No chyba, że ty masz inne plany w takim razie… - przerwałam mu.
- Nie. – uśmiechnęłam się szeroko. – Po prostu ciężko mi tak…
- Hm? – uniósł brwi w geście niezrozumienia.
- Niby mieć z tobą kontakt, ale w sumie to nieznaczny. Jakbym gadała do wyśnionego guru. – widziałam jak otwiera buzię. – I nie śpiewaj mi teraz Colplaya! – dodałam na co się roześmiał a ja wraz z nim.
- Znasz mnie – stwierdził.
- Zdążyłam się na tobie poznać. – powiedziałam tajemniczo poprawiając pozycję na kanapie.
- Ach tak? – wymruczał mrużąc oczy. – Jezu, nie wytrzymam tuuuuu! – wykrzyczał.
- Spokojnie. – podskoczyłam zdziwiona jego gwałtowną reakcją.
- Oj, bo nie chcę mi się tu siedzieć! Kocham występować, ale bez przesady! Miałaś jechać ze mną. – nadąsał się jak dziecko wypychając do przodu dolną wargę.
- Mam pracę. – odpowiedziałam.
- Fajnie. – burknął obrażony.
- Chciałeś pogadać, wyżyć się czy pokłócić? – zdenerwowana zmieniłam ton.
- Yhh… przepraszam, ale już mam dość. Jestem wyczerpany… - załamany ukrył twarz w dłoniach.
- Jeszcze dwa tygodnie, Bruno. Dasz radę. Robisz to co kochasz. – pocieszyłam go.
- Jasne. Kto jak nie ja, co nie? – uśmiechnął się krzywo.
Próbowałam mu poprawić humor, co mi się nawet udawało. Zazwyczaj to on przyjmuje taką rolę, wiec to była nowa dla mnie sytuacja. Godzinę później musiał jechać na wywiad, więc musiał się zwijać.
- Powiedz mi jeszcze czy wszystko w porządku? Ten popapraniec dał ci spokój? – zapytał na sam koniec.
- Tak. Jest ok. - odpowiedziałam za szybko. Cholera!
- Cassie… - wymusił na mnie wyjaśnienia.
Z oddali usłyszałam głos Ryan’a - Bruno chodź bo się spóźnimy – oraz mocne walenie do drzwi.
- Leć już. – powiedziałam z uśmiechem ignorując wcześniejsze słowa. Chwilę się wahał po czym westchnął i odpowiedział;
- Jeszcze z tobą nie skończyłem mała. – uśmiechnął się, wysłał komicznego buziaka i rozłączył. Z uśmiechem na ustach przesiedziałam kolejne kilka minut.
Nie mam nic do roboty… hmm… Maja! W końcu dostępna! Muszę streścić co u mnie nowego i dowiedzieć się czy nastąpiły jakieś zmiany u tej wiecznej studentki!

W poniedziałek w pracy postanowiłam ubrać nową czarną spódniczkę. Koledzy postanowili się ponabijać i za każdym razem jak wstałam z krzesła gwizdali jak nienormalni. Cały dzień się śmiałam, mimo poczucia onieśmielenia, przyzwyczaiłam się. Wieczorem Morgan wyciągnęła mnie do baru na drinka.

- Tak bardzo za nim tęsknięęęę… - wzdychała pijąc kolejnego i zapewne nie ostatniego drinka.
- Tak? – zaśmiałam się. Tęskni za facetem którego widziała dwa razy? Hmm…
- Nooo… Chyba się zakochałam… a może to tylko jego ciało tak na mnie działa. – zaczęła rozmyślać na głos.
- Jesteście w kontakcie?
- Jasne. Dzwoni do mnie codziennie, ale wiesz… nie mamy o czym za bardzo rozmawiać, prawie się nie znamy. Za to dużo fantazjujemy…
- Morgan! – zbeształam ją.
- No co! Sex-telefon to normalna sprawa! – wybuchłam śmiechem. Będę miała jak dokuczyć Ryanowi… w razie potrzeby oczywiście.
- A jak tam z Marsem? – spytała po chwili.
- W porządku. W weekend nawet wszedł na skype, co było sukcesem, w związku z jego zaawansowaną przyjaźnią z technologią.
- Hej! Może pójdziemy na podwójną randkę! To by było takie słodkie! Wiesz, ja i Ryan no i ty z Brunem. – wpadła na idiotyczny pomysł. Wybaczam jej głupotę, tłumacząc ją upojeniem alkoholowym.
- Jasne! Może jeszcze czworokącik w łóżku? – udawałam jej rozentuzjazmowany głos, podskakując wesoło na krześle. W odpowiedzi jej oczy rozbłysły.
- Seriooo? – opadła jej szczęka.
- Morgan, jesteś pijana. Wychodzimy! – zarządziłam płacąc barmanowi.
- Ymm… czyli nie na serio. Szkoda. – westchnęła smutno.
Wsadziłam ją do taksówki, a sama poszłam pieszo, bo miałam naprawdę blisko. Jedna przecznica i jestem w domu. Na zakręcie rozdzwonił mi się telefon.
- Halo? – odebrałam.
- Widzę cię mała. Świetne nogi. – usłyszałam znajomy odrażający głos. Od razu się rozłączyłam.
Jedna prosta. Biegiem!
Nie patrząc za siebie pobiegłam do domu. Nie słyszałam za sobą nikogo, więc szybko wbiegając po schodach, zaczęłam szperać w torebce w poszukiwaniu kluczy. Jak na złość nie mogłam ich znaleźć. Było cicho. Wzięłam głęboki wdech i przeszukałam jeszcze raz torbę. Są! Uff… Z trzęsącymi się dłońmi otworzyłam drzwi i ponownie je zamknęłam czując się w końcu bezpieczna. Jakby ktoś się nie domyślił, dzwonił Edmond. Czy on mnie śledzi? Cholera, jestem znerwicowanym kłębkiem nerwów. Przez niego oszaleję i trafię do psychiatryka! Mam dość!
Przypomniała mi się jego wiadomość, której nie odczytałam. I nie wiem czy powinnam, nie chcę o tym myśleć. Ale ciekawość nie poddaje się tak łatwo, wiec toczę wewnętrzną walkę. Otworzyć, nie otworzyć…
Pierw prysznic, a później pomyślę…

Wykąpana, poszłam zrobić herbatę i zdrowe kanapki z warzywami. Pychota! Zasiadłam na kanapie wpatrując się we włączony program w laptopie. Zdobyłam się na chwilę odwagi i otworzyłam wiadomość od Francuza.

Witaj

Po pierwsze, nie uciekaj przede mną, ani nie tchórz dzwoniąc po śmiesznych, małych chłopaczków, bo i tak cię znajdę i zdobędę. Prędzej czy później będziesz moja, czy chcesz tego czy nie. Po drugie, świetnie wyglądasz na siłowni, seksownie, serio.
Gorące uściski przesyła twój przyjaciel

Ed
P.S. Pamiętaj, że cisza zwiastuje burzę.

Cholera jasna! Kurwa mać! Ja pierdole! On mnie śledzi. Ja… ja nie wyjdę z domu. Ja musze wracać do Polski. Natychmiast!
Ale zostawić to wszystko co mu się tutaj udało? Już przecież wszystko się poukładało… On jest chory, ma jakąś obsesję na moim punkcie. Czego on tak naprawdę chce!? Muszę się kogoś poradzić, co robić, tylko kogo? Jest późno, Morgan jest pijana… William. Moje jedyne koło ratunkowe. Wybieram szybko do niego numer.
- Tak? – odebrał bo krótkiej chwili.
- Will, mógłbyś do mnie przyjechać? – spytałam cicho.
- Stało się coś? Jest już późno Cassie.
- Nie… w sumie tak… Znaczy… Proszę przyjedź. – powiedziałam ledwo słyszalnie czując jak oczy mnie szczypią, zapowiadając łzy.
- Będę za 10 minut.
- Dzięki. – rozłączył się. Ja położyłam się na kanapie, zwinęłam w kłębek i głośno szlochałam. Mam już dość tego wszystkiego… Jestem zmęczona, bezradna, słaba i bez życia.
Przeleżałam tak kilkanaście minut. Nie miałam siły ryczeć. Słysząc dzwonek do drzwi i pukanie, wzdrygnęłam się i po cichu podeszłam. Zajrzałam przez lupkę – to Will. Pospiesznie otworzyłam i rzuciłam mu się w ramiona. Myślałam że jestem już nie będę płakać bo nie mam siły ani wystarczająco dużo wody w organizmie, ale się myliłam. Następna fala łez zaatakowała jego koszulę.
- Ciii, maleńka. – podniósł mnie i przeniósł przez próg. Zamknął drzwi na zamek i zaprowadził mnie na kanapę. Dał mi popłakać, głaszcząc mnie po włosach i plecach. Gdy się uspokoiłam spojrzał na mnie uważnie, próbując domyślić się, co takiego mogło się stać.
- Chodzi o Edmonda. – zaczęłam opowiadać mu co się ostatnio wydarzyło. Widzieliśmy się raz czy dwa ale tylko na chwilę bo on jest zabiegany. Nawet jeśli byśmy się spotkali w barze, tudzież w klubie nie powiedziałabym mu tego, nie chcąc psuć nastroju i miłej atmosfery.
- Cass, zgłoś to na policję. – poradził po wysłuchaniu mnie.
- Co mam powiedzieć, że mnie śledzi? Przecież w mailu nawet groźby nie ma… I co zresztą oni mogą zrobić? Nic. Myślę nad powrotem do Polski…
William przymknął oczy i zaczął powoli trawić moją informację. Po chwili się odezwał.
- Jeśli to ma zapewnić ci spokój i sprawić, że będziesz szczęśliwa to jedź. Chociaż, żal będzie stracić taką przyjaciółkę. – rzekł poważnie.
- Oh, Will… Nie mam pojęcia co robić. Nie chcę wyjeżdżać. Mam pracę, poznałam ciebie, Morgan, Ryan’a no i teraz jeszcze z Brunem mi się zaczęło układać…
- Może poczekasz jeszcze jakiś czas?
- Chyba tak zrobię, ale cholernie się boję. I jeszcze ten dopisek… „cisza zwiastuje burzę”.
- Musisz się uspokoić. Staraj się o tym nie myśleć.
- Łatwo mówić.
- Wiem… - westchnął i mnie przyciągnął i mocno przytulił.

Reszta tygodnia minęła spokojnie. Nie wychodziłam z domu, a na zakupy chodziłam do pobliskiego sklepu gdzie było zawsze pełno ludzi. Czułam się zastraszona. W weekend nie poszłam na siłownie, siedziałam w domu. Ćwiczyłam samodzielnie szukając filmików instruktażowych w Internecie. Musiałam się porządnie zmęczyć, wyżyć.  Po dwu godzinnych ćwiczeniach czułam się o wiele lepiej. Nie musiałam nigdzie wychodzić, więc wypucowałam mieszkanie, zrobiłam porządny obiad. Popołudniu Bruno chciał rozmawiać na skype, ale powiedziałam, że nie mam czasu. Wymówkę stanowił ogrom pracy, choć tak naprawdę nie miałam nic do roboty, żadnych dodatkowych zleceń od Jane. Nie chciałam psuć mu humoru a najważniejsze nie chciałam się rozkleić widząc go na płaskim ekranie laptopa.

Następny tydzień wlókł mi się niesamowicie a to z powodu piątkowego przyjazdu Marsa. Zawiedziony był brakiem kontaktu telefonicznego i wiem, że podejrzewał iż coś jest nie tak, ale nie narzucał mi się za co byłam mu niezmiernie wdzięczna. Był sfrustrowany tym, że mu ciągle odmawiałam. Wiem, że się martwił i był niespokojny, ale ja odczuwałam to samo, a nie chciałam się załamać słysząc jego głos czy widząc jego buzię.
Samolot miał wylądować w nocy, około godziny pierwszej. Bruno powiedział, że nie musze przyjeżdżać, spotkamy się w sobotę. Z jednej strony chciałam go już zobaczyć a z drugiej bałam się sama jechać na lotnisko.
Postanowiłam jednak zamówić taksówkę i ruszyć na spotkanie Hernandezowi. Kierowca zawiózł mnie pod samo lotnisko, gdzie było trochę ludzi, więc czułam się w jednej trzeciej bezpieczna. Pełne bezpieczeństwo powinno właśnie opuszczać pokład samolotu. Skierowałam się w stronę bramki, z której zaraz powinni wyjść Hooligans. Po kilku minutach w oddali zauważyłam Dre, ochroniarza Bru a zaraz obok Ryan’a. Zza zakrętu wyszedł też zmęczony i szczuplejszy o kilka kilogramów Bruno. Burza loków była przykryta czerwoną czapką z daszkiem, szara bluza zapewniała mu ciepło podczas chłodnej podróży samolotem a spodnie moro i trampki zapewniały wygodę. Szedł z głową spuszczoną w dół, ale Ryan mnie zobaczył i się uśmiechnął kierując w moją stronę. Bruno podniósł głowę i spoglądnął na oddalającego się Ryan’a.
- Cześć mała! – przytulił mnie Keomaka a ja przez ramię zobaczyłam Marsa stojącego w miejscu i przypatrującego się mojej osobie z szerokim uśmiechem. Łzy napłynęły mi do oczu ze szczęścia.
- Jak dobrze was widzieć… - wyszeptałam. Oderwałam się od przyjaciela i podeszłam do Bruna. Stałam tak nieśmiało naprzeciw niego.
- No chodźże tu słońce. – przyciągnął mnie mocno do siebie a ja się rozpłakałam. Jak dobrze być w jego ramionach… - Opowiesz mi potem o wszystkim. Jestem zły, że nic mi nie mówiłaś choć wiedziałem, że coś jest nie tak. Jedziemy do mnie? – zapytał przyglądając się mojej zapłakanej twarzy, biorąc ją w swoje dłonie i ocierając kciukami mokre poliki. Przytaknęłam głową i ponownie się w niego wtuliłam.
- Musimy iść. – rzekł Dre.
- No to idziemy. – objął mnie jednym ramieniem, tak, że byłam przy jego boku.
Mars wziął swoją walizkę i bagaż podręczny i skierowaliśmy się do osobnej taksówki, gdzie na tylnej kanapie spoczęliśmy zapinając pasy. Niestety przez nie, miałam ograniczony dostęp, więc Bru chwycił mnie za rękę, splatając nasze palce.
W ciszy jechaliśmy, nie chciałam nic mówić przy taksówkarzu. W ogóle nie chciałam nic mówić, ale wiem, że będę musiała.
Po 20 minutach byliśmy na miejscu. Bruno przed wejściem zapalił jeszcze papierosa. W środku usiedliśmy na kanapie.
- Tęskniłem. – szepnął patrząc w moją stronę.
- Ja też… - odpowiedziałam tak samo.
- Powiesz mi czy mam to z ciebie wyciągać?
- Chodzi o Eda…
- Znowu ten skurwiel! – krzyknął rozzłoszczony.
- Raz do mnie zadzwonił i napisał wiadomość. – zignorowałam jego ton.
- Co napisał?
- Że mam nie wzywać ochrony, tu chodziło o ciebie, że i tak mnie zdobędzie, że widział mnie na siłowni i wyglądam seksownie i że ta cisza zwiastuje burzę. – powiedziałam cicho z oczami wbitymi w szklany niski stolik.
- Kiedy to było? – zdenerwowany wstał z miejsca i zaczął wydeptywać ciągle tą samą ścieżkę.
- Dwa tygodnie temu. W poniedziałek odebrałam tą wiadomość. Miałam spódniczkę i jak wracałam do domu, to do mnie zadzwonił i powiedział, że mam świetne nogi…
- Jezu! – nigdy nie widziałam go tak złego, tak nabuzowanego. – Przepraszam. – kucnął i przeczesał dłońmi czuprynę.
- Jesteś na mnie zły? – zapytałam niepewnie.
- Zły na siebie. Muszę coś z nim zrobić, cholera. Nie może cię zastraszać. – spojrzał na mnie.
- Nic nie można z nim zrobić… - westchnęłam. – Już nad tym myślałam. Myślałam nad powrotem do kraju, ale postanowiłam poczekać z tą decyzją.
- Wymyślimy coś. Nie wyjeżdżaj. – podniósł się na proste nogi i podszedł do kanapy gdzie nadal siedziałam. Przykucnął przede mną, kładąc dłonie na moich kolanach. – Proszę. – zaglądnął prosto w moje oczy z prośbą.
- Nie chcę… ale się boję…
- Teraz tu jestem i nic ci nie grozi. Przepraszam, że wcześniej nie mogłem ci zapewnić bezpieczeństwa. – ucałował moje dłonie. – Jest późno, chodź spać.
Zaprowadził mnie do sypialni gdzie odstąpił mi łazienkę. On znów tłumacząc się stresem wyszedł zapalić. Szybko przebrałam się w przygotowane przez niego ciuchy, którymi był t-shirt i dresowe spodnie. Gdy wyszłam już spał. Ułożyłam się za nim, obejmując go w pasie i przytulając się do jego pleców. Nie pamiętam kiedy czułam się tak dobrze.  Ostatnio niezbyt dobrze sypiałam…

Poczułam delikatny dotyk na poliku. Otworzyłam oczy widząc uśmiechniętą twarz Marsa.
- Cześć słońce! – szepnął.
- Hmm… - zaśmiał się słysząc moją odpowiedź. Przymknęłam oczy rozkoszując się świetnym samopoczuciem. Po chwili leniwego leżenia dodałam – Świetnie mi się spało. Jak nigdy.
- W takim razie musisz tu częściej bywać. Słuchaj… mam plan na wieczór, pójdziemy na kolację do fajnej, przytulnej restauracji, hm?
- Nie możemy zostać tu? – spytałam bojąc się wyjścia na miasto.
- W sumie mógłbym coś ugotować… - zaczął rozmyślać.
- Na razie kochany, to zrób mi śniadanko, a będę w niebie. – powiedziałam turlając się po łóżku, wpadając w końcu na niego. Usiadłam na nim okrakiem i spojrzałam na jego zamyśloną minę.
- No nie wiem, nie wiem… Od wczoraj nawet całusa nie dostałem…
Pochyliłam się i go pocałowałam. Nie musiał prosić, sama o tym od dawna marzyłam.
- No teraz mogę iść. – podniósł się do pozycji siedzącej, pocałował mnie w policzek, po czym zrzucił z siebie.
- Ej brutalu. – zaśmiałam się podskakując na łóżku co było skutkiem jego ruchu.
- Mów mi Bond, mała. – puścił oczko i śmiesznie kręcąc tyłkiem wyszedł.
Poszłam do łazienki gdzie zostawiłam swoje rzeczy i się w nie przebrałam. Przemyłam twarz wodą i zawitałam do kuchni, gdzie Mars pił kawę, opierając się o blat, nie zważając na to że omlet mu się pali.
- Nie śmierdzi ci coś? – zapytałam próbując ukryć rozbawienie.
- Hm? – spojrzał na mnie, marszcząc czoło.
- Bruno, spalisz dom jak będziesz taki zamyślony. – wskazałam na patelnie.
- O cholera! – wyłączył kuchenkę, a zwęglonego naleśnika wyrzucił. – A miało być tak pięknie. – westchnął a mi się przypomniał tekst polskiej piosenki „Miało być tak pięknie, miało nie wiać w oczy nam, i ociekać szczęściem, miały być sto lat, sto lat”.
- Teraz ty się zawiesiłaś. – wytknął mi szczypiąc delikatnie mój polik.
- Śpiewam sobie w myślach.
- Śpiewaj na głos.
- W życiu! Przy tobie? Wyrzuciłbyś mnie za drzwi bez wahania.
- Nie może być tak źle. – pocieszył mnie wyjmując miskę z zamiarem robienia na nowo ciasta.
- Bruno, nie rób wszystkiego od nowa. Kanapki będą okej. – wzięłam z jego rąk miskę, którą wstawiłam do zlewu i otworzyłam lodówkę.
- A kiedy zdołałeś zaopatrzyć się w tonę jedzenia? – w środku było dosłownie wszystko, od serów przez wędlinę aż do powideł.
- Presley tu nocowała w zamian za wyposażenie mojej lodóweczki. – powiedział z chytrym uśmieszkiem.
- Ach, taki bezinteresowny jesteś, co?
- Ja? Zawsze! – obruszył się kryjąc uśmiech.
Śmiejąc się i wytykając sobie różne rzeczy zjedliśmy pierwszy posiłek dnia.
- Ładna pogoda, co planujemy? – zapytał obejmując mnie ramieniem. Patrzeliśmy na widok przez okna tarasowe, na piękne wzgórza Hollywood.
- Kolacje, nie?
- Kolacje się je wieczorem, moja droga… - szepnął wtulając swój nos w moje włosy.
- No tak…- zarumieniłam się wstydząc własnej głupoty.
- Możemy jechać na zakupy. – zaproponował.
- Zakupy? – zmarszczyłam brwi.
- No, wy, kobiety, lubicie chodzić po sklepach. Poświecę się. – zaoferował.
- Widocznie nie jestem jedną z nich. Nienawidzę chodzić bez celu.
- Och, kolejna zaleta. Ja to jednak mam szczęście.
- Yhm… Głupi zawsze je ma. – zaśmiałam się i wyczytałam z jego miny zamiary, więc od razu zaczęłam uciekać. Ślizgałam się po zimnych posadzkach, ledwo wyrabiając na zakrętach. Wybiegłam w końcu na taras, gdzie obiegłam basen. Staliśmy teraz zmachani na jego obu końcach.
- No i co teraz? – poruszył śmiesznie brwiami.
- Jak tam, rozrusznik jeszcze działa? Ha? Płuca już nie te, co? – wyśmiałam go, przy okazji ganiąc jego niezdrowy nałóg.
- A bioderka nie poszły w szerz? Czekolada też swoje robi, co? – w oczach zatańczyły mu iskry.
- Mogę być gruba, mi to nie przeszkadza, a tobie? – kontynuowałam to przekomarzanie/obrażanie się nawzajem. Uśmiechnął się zadziornie, tak jak tylko on potrafi.
- No chodź do mnie słońce… Przecież nic ci nie zrobię. – zaczął powoli przemieszczać się dookoła, ale ja robiłam dokładnie to samo. Nadal dzieliła nas odległość długości basenu.
- Pamiętaj, że nie umiem pływać. – upomniałam go nie chcąc się utopić.
- Pamiętaj, że i tak cię złapię. – przedrzeźniał mnie. Zerwałam się z miejsca biegnąc do drzwi tarasowych których jak na złość nie mogłam otworzyć. Poczułam dłonie Bruna wokół talii. Podniósł mnie i przytrzymał nad basenem. Wrzeszczałam jakby mnie ktoś torturował, ale w sumie tak było, bałam się, choć wiedziałam, że krzywdy mi nie zrobi.
- Ej, jak będziesz się tak rzucać to nie utrzymam cię i wpadniesz.- ostrzegł na co ja od razu zastygłam w miejscu. Zaśmiał się spostrzegając moją reakcję. Posadził mnie na brzegu basenu, mocząc nogi do kolan. Usiadł koło mnie i położył swoją głowę na moim ramieniu. Odruchowo swoją dłoń położyłam na jego poliku, po chwili przemieszczając ją na dół głowy, gdzie paznokciami i opuszkami palców robiłam mu mały masaż.
- Mmmmrr… - mruczał mi do ucha jak kot.
- Nie wiem czy ci się należy… Zmusiłeś mnie do biegania. – zaczęłam rozmyślać na głos.
- I tak mnie kochasz. – stwierdził. Słowa wypowiedziane na głos przybierają na sile. Zrobiło się trochę niezręcznie, bo nie czułam się na siłach by mu to mówić, nie byłam gotowa na takie wyzwanie. I on też jeszcze tego nie powiedział. Zauważył, że atmosfera się zagęściła więc standardowo zaczął żartować.

Popołudniu pojechaliśmy do mnie, żebym mogła się doprowadzić do porządku. Bruno w trakcie moich przygotowań, szperał w moim laptopie na co mu zezwoliłam. Chciał zobaczyć mój profil na fejsbuku jako, że swojego nie może mieć. Widziałam jak przeglądał moje zdjęcia i chyba próbował pisać do Mai, ale ona niestety nie dawała rady i za bardzo nie wiedziała o co chodzi. Kazał mi przy okazji spakować coś na jutro i potrzebne rzeczy, żeby wieczorem mnie dopiero odwieźć. Nie sprzeciwiałam się, bo nie miałam zamiaru siedzieć sama, zahukana i zastraszona francuskim idiotą. Do torby spakowałam jeszcze sukienkę, jako, że wieczorem czekała mnie kolacja z Panem Hernandezem, który chyba się nieco zagalopował pisząc na facebooku do mojej mamy.
- Czy ty nienormalny jesteś? – wyrwałam mu laptopa.
- To twoja siostra? – zapytał zdezorientowany.
- Moja mama! Zresztą ona też nie umie angielskiego.
- Nie ma zdjęć, nie wiedziałem… Ale po nazwisku wywnioskowałem, że rodzina.
- Coś ty jej napisał? – kliknęłam na okienko.
„hey honey, my name is Bruno and I’m ur sisters boyfriend” <cześć słodka, mam na imię Bruno i jestem chłopakiem twojej siostry> – zdążył niewiele, ale jeśli mama wklei to do tłumacza zdziwi się, że z mojego profilu pisze jej siostry chłopak.
- Wiesz, że moja mama ma siostrę bliźniaczkę, która ma troje dzieci i czworo wnuków? No i nadal jest ze swoim mężem? A ty napisałeś, że jesteś jej chłopakiem? – wybuchłam niepohamowanym śmiechem tarzając się nie kanapie, gdy on siedział speszony nie widząc co począć.
- Da się to jakoś usunąć? – zaczął klikać wszędzie, aż komputer zaczął wydawać ostrzegające sygnały.
- Nie da.
- Napisz jej jak jest. – poprosił zakłopotany.
- A co z tego będę miała? – zapytałam podnosząc brew do góry.
- Naukę pływania od Hawajskiego Lwa. Albo spotkanie z Geronimo, którego przywiezie moja siostra.
- Wolę Geronimo.
Napisałam mamie po polsku, jak wygląda sytuacja i że nie ma się martwić przygłupim partnerem. Na szczęście uniknęłam jej mnóstwa pytań, iż była offline.

Na podjeździe Bruna, czekała już jego siostra razem z psem, który leniwie siedział przy drzwiach, marząc o tym by ktoś go wpuścił.
- Hej Presley, długo czekasz? – zapytał Bru podchodząc do niej i całując ją w policzek. Była piękna, jak wszyscy chyba w tej rodzinie. Ciemna karnacja, długie, lśniące i kręcone włosy, brązowe oczy,  usta pomalowane na krwistą czerwień i perfekcyjny makijaż oczu. Czułam się przy niej co najmniej jak szara mysz. Zauważyłam, że mierzy mnie wzrokiem, po czym delikatnie się uśmiecha. Nie był to szczery uśmiech. Chyba mnie nie polubiła.
- Poznaj Cassie. Cass, to moja najmłodsza siostra Presley. – przedstawił nas sobie Bruno. Wyciągnęłam w jej stronę dłoń, spodziewając się, że ją odtrąci, ale na szczęście myliłam się. Chwyciła ją i lekko potrzęsła--, jak przystało.
- Miło mi ciebie poznać. – wyszeptałam speszona całą tą sytuacją i jej perfekcyjną osobą.
- Mi ciebie też. – odpowiedziała i spojrzała na Marsa z miną, której nie byłam w stanie odczytać. – Już muszę lecieć, Ron na mnie czeka. – poklepała brata po ramieniu i poszła w stronę samochodu, którym odjechała z piskiem opon.
- Chyba mnie nie polubiła. – z ust zrobiłam podkowę, tak jak czynią małe dzieci kiedy coś im nie pasuje.
- Pres jest specyficzna… Pogadam z nią. – wyjaśnił Bruno i ujął moją dłoń. – Teraz ja będę szykował dla mojej kobiety kolację… A ty idź sobie i rób coś tam. – powiedział bez ładu.
- Jasne, pójdę sobie i porobię coś tam… - powtórzyłam. Uśmiechnął się tylko. – Ile potrzebujesz czasu? Bo wiesz, mam tyyyle do zrobienia, że nie wiem czy zdążę.
- Godzinka… No może półtorej. – spojrzał na zegar. Zeszło nam trochę czasu u mnie i sam dojazd zajął nam kilkadziesiąt minut. Wnioskując po jego obliczeniach, o 20 miałam być gotowa.
- Pójdę do gościnnego. – oznajmiłam i uciekłam, nie czekając na jego słowa sprzeciwu typu „ale tam jest takie niewygodne łóżko, wiesz?”.

Hmm… ja naprawdę nie miałam nic do roboty. Z nudów postanowiłam popracować trochę nad moimi włosami. Z torby podróżnej wyciągnęłam prostownicę, szczotkę i jakiś płyn, który utrzyma mi to co utworzę na miejscu. Prostowanie zajęło mi kilkanaście minut, więc nadal czułam się znudzona i bezużyteczna. Kusiło mnie żeby pójść do kuchni i mu pomóc, albo chociaż zająć miejsce na kanapie w salonie i pooglądać Animal Planet… Zresztą jak mam mu ufać, że nas nie spali jeśli rano prawie to zrobił? Ech…
Siedź tu z dupą. Wytrzymaj! Dobra! Może jakiś wymyślny makijaż… Nie… Coś neutralnego, normalnego, żeby chłopaka nie wystraszyć. W sumie byłam ubrana, pomalowana, uczesana, a zostało mi pół godziny. Weźmy pod uwagę że wszystko robiłam w żółwim tempie, by wykorzystać cały dany mi czas. Nie udało się. Jak nic w moim marnym, szarym życiu.
Dobra młoda, nie czas na użalanie. Czeka cię miły wieczór z czarującym mężczyzną, który działa na ciebie jak narkotyk, nie ukrywajmy.
Położyłam się na łóżku i wpatrywałam w kryształowy żyrandol. Musi być drogi…
- Cassie? – zapukał Mars, nie wchodząc.
- Już?
- Jeszcze chwilka, a ty gotowa? – nadal mówił przez drzwi.
- A może wejdziesz, co? Przecież nie bierzemy ślubu, możesz mnie zobaczyć przed tym jakże wielkim wydarzeniem. – zaśmiałam się na co mi zawtórował i otworzył w końcu drzwi.
Podniosłam się do pozycji siedzącej i poprawiłam włosy.
- Pięknie wyglądasz. – rzekł puszczając mi oczko.
- Ty też niczego sobie. – miał na sobie jasnoniebieską koszulę, opinającą jego klatkę piersiową oraz dopasowane szare garniturowe spodnie.
- Zapraszam w takim razie do salonu. – puścił mi oczko i podał rękę.
Salon wyglądał przepięknie. Nie wiem jak on to zrobił po cichu i w tak krótkim czasie. Na środku postawił stół, który normalnie tu nie stał, przy nim naprzeciw siebie dwa krzesła. Kilkanaście świeczek, przygaszone światła… Było pięknie.
- Jak ty to zrobiłeś? Było cicho jak makiem zasiał. – zauważyłam.
- Wiesz, jestem silny i zwinny… - powiedział wypinając klatę. – A teraz zapraszam panią do stołu. – jak na gentelmana przystało odsunął mi krzesło i zaczekał aż usiądę. Sam przeprosił i poszedł do kuchni, jak mniemam po kolację.
Zajadaliśmy się kurczakiem w boczku z miodowo-musztardowym sosem i pomidorami. Było przepyszne. Nie wiedziałam, że z niego aż tak dobry kucharz.
- No, Panie Hernandez. Było wyśmienite. – pochwaliłam sięgając po kieliszek z winem.
- Miło słyszeć z Pani ust takie słowa. – zaczął flirtować, wstając z miejsca. Podszedł do mnie, ujął moją dłoń. Wstałam z miejsca, wiedząc, że chce bym poszła za nim. Wziął nasze kieliszki i postawił je na paninie. Usiadł i poklepał w miejsce obok siebie bym spoczęła przy nim.  
Zwinnymi palcami, zaczął wygrywać piękną melodię. Nie musiałam czekać długo by zaczął śpiewać.

To nie jest głupia mała chwila
To nie jest cisza przed burzą.
To jest głęboki i umierający oddech
Tej miłości nad którą pracowaliśmy.
Jestem tym, o którym zawsze marzyłaś
Ty jesteś tą, którą zawsze rysowałem.
Jak możesz mówić, że to dla mnie nic nie znaczy?
Kochanie, jesteś jedynym światłem jakie kiedykolwiek zobaczyłem.

Moja droga,
Tańczymy powoli w płonącym pokoju.
Moja droga,
Tańczymy wolny taniec w płonącym pokoju.

Przez całą piosenkę patrzyłam na niego jak zaczarowana. To było niesamowite.
- Powiesz coś? – zapytał cicho.
- Yhm.. – potwierdziłam i odchrząknęłam. – Kocham cię. – te słowa same wypłynęły z moich ust. Nie panowałam nad tym.
Uśmiechnął się delikatnie i mnie pocałował, ale nie tak zwyczajnie. Może zabrzmieć tandetnie, ale włożył w ten pocałunek całe swe serce, wszystko co dobre, czym może mnie obdarzyć. Może mi się wydawało i koloryzuję wszystko, bo to przydarzyło mi się po raz pierwszy? Nie wiem, ale wiedziałam, że ta noc będzie nasza…
Nie wiem jak znalazłam się w jego sypialni, całując go jak opętana. Zbędne były słowa. Mowa ciała i dotyk wszystko załatwiły. Pamiętam piękne doznania i przede wszystkim słowa, którymi uraczył mnie po wszystkim… Kocham cię.

Obudziłam się w pokoju Marsa. Naga. Więc to nie był sen? Ach. Czuję się wyśmienicie. Byłam przyklejona policzkiem do jego nagiego torsu. Na widok jego w tej chwili zarumieniłam się. Hmm… Trzeba będzie się do tego przyzwyczaić. Wyplątałam się z jego ramion i poszłam do łazienki, wcześniej biorąc jego koszulę, która leżała na podłodze. Na samo wspomnienie tego jak ją z niego zdejmowałam policzki zaróżowiły się jeszcze bardziej. Idź się ogarnij, dziewczyno.
W łazience zauważyłam małe radio. Ustawiłam, żeby cichutko grało by Bruno się nie zbudził.  Alicia śpiewała piosenkę, do której mogłam się ustosunkować.

Nie wiedziałam, że zmierzamy tam gdzie kończy się noc
Nie wiedziałam, że coś wisi w powietrzu
A jeśli nawet, to nie wiedziałam, że tak mi na tym zależy
Ten dotyk, kiedy ledwo złapałeś moją rękę, byłam 
przepełniona uczuciami, których nie rozumiałam
Nie myślałam, że za milion lat będziemy tutaj

Mam miękkie kolana i motyle w brzuchu
Porywają mnie do tańca zabierając całą przestrzeń
W tym momencie wszystko było jasne


Tak niewiele żebym się zakochała… Kto by pomyślał, emigrantka z Polski i Pan-Utalentowany-Wszechstronnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz