Minęły dwa tygodnie… dwa spokojne tygodnie. Jestem w
kontakcie z Hernandezem. Dzwoni do mnie jak ma chwilę, a ja wysyłam mu
wiadomości o które prosił z informacją co u mnie.
Jeszcze pół miesiąca i Bruno przyjeżdża… kupa czasu. Nie
wiem czy pasuje mi rola kochanki czekającej na faceta w domu, by gdy przyjedzie
przygotować się na kolejne rozstanie. To cholernie trudne. Czemu nie zakochałam
się w hydrauliku lub budowlańcu?
Dodam jeszcze, że niepewnie chodzę po ulicach. Boję się, że
napotkam gdzieś Edmonda. On powinien się
leczyć, a nie leczyć innych. To jest nie do przyjęcia. Nie mają na studiach
jakiś badań psychologicznych? Przecież to przyszły lekarz! Po pracy wracam
zaraz do domu, a w weekendy wychodzę z Willem lub Morgan na siłownię, lunch i
tyle. Do domu najczęściej mnie odwożą, a jak nie mogą to jadę taksówką. Zapłacę
każdą cenę by dojechać bezpiecznie do domu. A w mieszkaniu zawsze zamykam
dokładnie trzy zamki i wtedy czuję się na 70 procent spokojna. Może oszalałam…
Nowa wiadomość od Bruno:
„Cześć słońce, mam wolne popołudnie, chłopacy zmęczeni lotem, może
Skype? Xoxo Brunito”
Aww słodziak – westchnęłam sama do siebie. Włączyłam
komputer. Czekając aż się uruchomi odpisałam mu, że za moment będę gotowa.
Pierwsze co zauważyłam, logując się na skype, to
nieodebraną wiadomość od Edmonda. Bałam się otworzyć… i na razie tego nie
zrobię, bo Bruno wyczuje, że coś jest nie tak. Czego on chce! Muszę go
zablokować, usunąć, wszystko co możliwe, żeby nie miał ze mną kontaktu.
Cholera, musiałabym utworzyć nowe konto, zmienić numer telefonu i… Przestań
świrować! On nic ci nie zrobi!
Z nerwowych przemyśleń wyrwał mnie sygnał z programu. „Hawajski
lew” – wyświetla mi się na ekranie. Od razu odbieram.
Pierw słyszę przeciągłe „hej”, nim obraz się załącza i
widzę uśmiechniętą twarz mężczyzny moich marzeń.
- Jak dobrze cię widzieć. – przyznaję szczerze po czym się
rumienię.
- I nawzajem. – widzę jak opiera się o biurko i w ciszy
patrzy w monitor, prosto na mnie. – Jeszcze dwa tygodnie… - westchnął.
- Yhymn. – odpowiedziałam patrząc jak przeciera oczy po
czym dłońmi przeczesuje włosy. – Jesteś zmęczony. Nie musisz tu ze mną
siedzieć. – dodałam zauważając jego samopoczucie.
- Cassie, nie zmuszam się do niczego, nie wiem czy
pamiętasz ale to ja ci to zaproponowałem… No chyba, że ty masz inne plany w
takim razie… - przerwałam mu.
- Nie. – uśmiechnęłam się szeroko. – Po prostu ciężko mi
tak…
- Hm? – uniósł brwi w geście niezrozumienia.
- Niby mieć z tobą kontakt, ale w sumie to nieznaczny.
Jakbym gadała do wyśnionego guru. – widziałam jak otwiera buzię. – I nie
śpiewaj mi teraz Colplaya! – dodałam na co się roześmiał a ja wraz z nim.
- Znasz mnie – stwierdził.
- Zdążyłam się na tobie poznać. – powiedziałam tajemniczo
poprawiając pozycję na kanapie.
- Ach tak? – wymruczał mrużąc oczy. – Jezu, nie wytrzymam
tuuuuu! – wykrzyczał.
- Spokojnie. – podskoczyłam zdziwiona jego gwałtowną
reakcją.
- Oj, bo nie chcę mi się tu siedzieć! Kocham występować,
ale bez przesady! Miałaś jechać ze mną. – nadąsał się jak dziecko wypychając do
przodu dolną wargę.
- Mam pracę. – odpowiedziałam.
- Fajnie. – burknął obrażony.
- Chciałeś pogadać, wyżyć się czy pokłócić? – zdenerwowana
zmieniłam ton.
- Yhh… przepraszam, ale już mam dość. Jestem wyczerpany… -
załamany ukrył twarz w dłoniach.
- Jeszcze dwa tygodnie, Bruno. Dasz radę. Robisz to co
kochasz. – pocieszyłam go.
- Jasne. Kto jak nie ja, co nie? – uśmiechnął się krzywo.
Próbowałam mu poprawić humor, co mi się nawet udawało.
Zazwyczaj to on przyjmuje taką rolę, wiec to była nowa dla mnie sytuacja. Godzinę
później musiał jechać na wywiad, więc musiał się zwijać.
- Powiedz mi jeszcze czy wszystko w porządku? Ten
popapraniec dał ci spokój? – zapytał na sam koniec.
- Tak. Jest ok. - odpowiedziałam za szybko. Cholera!
- Cassie… - wymusił na mnie wyjaśnienia.
Z oddali usłyszałam głos Ryan’a - Bruno chodź bo się
spóźnimy – oraz mocne walenie do drzwi.
- Leć już. – powiedziałam z uśmiechem ignorując
wcześniejsze słowa. Chwilę się wahał po czym westchnął i odpowiedział;
- Jeszcze z tobą nie skończyłem mała. – uśmiechnął się,
wysłał komicznego buziaka i rozłączył. Z uśmiechem na ustach przesiedziałam
kolejne kilka minut.
Nie mam nic do roboty… hmm… Maja! W końcu dostępna! Muszę
streścić co u mnie nowego i dowiedzieć się czy nastąpiły jakieś zmiany u tej
wiecznej studentki!
W poniedziałek w pracy postanowiłam ubrać nową czarną
spódniczkę. Koledzy postanowili się ponabijać i za każdym razem jak wstałam z
krzesła gwizdali jak nienormalni. Cały dzień się śmiałam, mimo poczucia
onieśmielenia, przyzwyczaiłam się. Wieczorem Morgan wyciągnęła mnie do baru na
drinka.
- Tak? – zaśmiałam się. Tęskni za facetem którego widziała
dwa razy? Hmm…
- Nooo… Chyba się zakochałam… a może to tylko jego ciało
tak na mnie działa. – zaczęła rozmyślać na głos.
- Jesteście w kontakcie?
- Jasne. Dzwoni do mnie codziennie, ale wiesz… nie mamy o
czym za bardzo rozmawiać, prawie się nie znamy. Za to dużo fantazjujemy…
- Morgan! – zbeształam ją.
- No co! Sex-telefon to normalna sprawa! – wybuchłam
śmiechem. Będę miała jak dokuczyć Ryanowi… w razie potrzeby oczywiście.
- A jak tam z Marsem? – spytała po chwili.
- W porządku. W weekend nawet wszedł na skype, co było
sukcesem, w związku z jego zaawansowaną przyjaźnią z technologią.
- Hej! Może pójdziemy na podwójną randkę! To by było takie
słodkie! Wiesz, ja i Ryan no i ty z Brunem. – wpadła na idiotyczny pomysł.
Wybaczam jej głupotę, tłumacząc ją upojeniem alkoholowym.
- Jasne! Może jeszcze czworokącik w łóżku? – udawałam jej
rozentuzjazmowany głos, podskakując wesoło na krześle. W odpowiedzi jej oczy rozbłysły.
- Seriooo? – opadła jej szczęka.
- Morgan, jesteś pijana. Wychodzimy! – zarządziłam płacąc
barmanowi.
- Ymm… czyli nie na serio. Szkoda. – westchnęła smutno.
- Halo? – odebrałam.
- Widzę cię mała. Świetne nogi. – usłyszałam znajomy odrażający
głos. Od razu się rozłączyłam.
Jedna prosta. Biegiem!
Nie patrząc za siebie pobiegłam do domu. Nie słyszałam za
sobą nikogo, więc szybko wbiegając po schodach, zaczęłam szperać w torebce w
poszukiwaniu kluczy. Jak na złość nie mogłam ich znaleźć. Było cicho. Wzięłam
głęboki wdech i przeszukałam jeszcze raz torbę. Są! Uff… Z trzęsącymi się
dłońmi otworzyłam drzwi i ponownie je zamknęłam czując się w końcu bezpieczna.
Jakby ktoś się nie domyślił, dzwonił Edmond. Czy on mnie śledzi? Cholera,
jestem znerwicowanym kłębkiem nerwów. Przez niego oszaleję i trafię do
psychiatryka! Mam dość!
Przypomniała mi się jego wiadomość, której nie odczytałam.
I nie wiem czy powinnam, nie chcę o tym myśleć. Ale ciekawość nie poddaje się
tak łatwo, wiec toczę wewnętrzną walkę. Otworzyć, nie otworzyć…
Pierw prysznic, a później pomyślę…
Wykąpana, poszłam zrobić herbatę i zdrowe kanapki z
warzywami. Pychota! Zasiadłam na kanapie wpatrując się we włączony program w
laptopie. Zdobyłam się na chwilę odwagi i otworzyłam wiadomość od Francuza.
Witaj
Po pierwsze, nie uciekaj
przede mną, ani nie tchórz dzwoniąc po śmiesznych, małych chłopaczków, bo i tak
cię znajdę i zdobędę. Prędzej czy później będziesz moja, czy chcesz tego czy
nie. Po drugie, świetnie wyglądasz na siłowni, seksownie, serio.
Gorące uściski przesyła
twój przyjaciel
P.S. Pamiętaj, że cisza
zwiastuje burzę.
Cholera jasna! Kurwa mać! Ja pierdole! On mnie śledzi. Ja…
ja nie wyjdę z domu. Ja musze wracać do Polski. Natychmiast!
Ale zostawić to wszystko co mu się tutaj udało? Już
przecież wszystko się poukładało… On jest chory, ma jakąś obsesję na moim
punkcie. Czego on tak naprawdę chce!? Muszę się kogoś poradzić, co robić, tylko
kogo? Jest późno, Morgan jest pijana… William. Moje jedyne koło ratunkowe.
Wybieram szybko do niego numer.
- Tak? – odebrał bo krótkiej chwili.
- Will, mógłbyś do mnie przyjechać? – spytałam cicho.
- Stało się coś? Jest już późno Cassie.
- Nie… w sumie tak… Znaczy… Proszę przyjedź. – powiedziałam
ledwo słyszalnie czując jak oczy mnie szczypią, zapowiadając łzy.
- Będę za 10 minut.
- Dzięki. – rozłączył się. Ja położyłam się na kanapie,
zwinęłam w kłębek i głośno szlochałam. Mam już dość tego wszystkiego… Jestem
zmęczona, bezradna, słaba i bez życia.
Przeleżałam tak kilkanaście minut. Nie miałam siły ryczeć.
Słysząc dzwonek do drzwi i pukanie, wzdrygnęłam się i po cichu podeszłam.
Zajrzałam przez lupkę – to Will. Pospiesznie otworzyłam i rzuciłam mu się w
ramiona. Myślałam że jestem już nie będę płakać bo nie mam siły ani
wystarczająco dużo wody w organizmie, ale się myliłam. Następna fala łez
zaatakowała jego koszulę.
- Ciii, maleńka. – podniósł mnie i przeniósł przez próg.
Zamknął drzwi na zamek i zaprowadził mnie na kanapę. Dał mi popłakać, głaszcząc
mnie po włosach i plecach. Gdy się uspokoiłam spojrzał na mnie uważnie,
próbując domyślić się, co takiego mogło się stać.
- Chodzi o Edmonda. – zaczęłam opowiadać mu co się ostatnio
wydarzyło. Widzieliśmy się raz czy dwa ale tylko na chwilę bo on jest
zabiegany. Nawet jeśli byśmy się spotkali w barze, tudzież w klubie nie
powiedziałabym mu tego, nie chcąc psuć nastroju i miłej atmosfery.
- Cass, zgłoś to na policję. – poradził po wysłuchaniu
mnie.
- Co mam powiedzieć, że mnie śledzi? Przecież w mailu nawet
groźby nie ma… I co zresztą oni mogą zrobić? Nic. Myślę nad powrotem do Polski…
William przymknął oczy i zaczął powoli trawić moją
informację. Po chwili się odezwał.
- Jeśli to ma zapewnić ci spokój i sprawić, że będziesz
szczęśliwa to jedź. Chociaż, żal będzie stracić taką przyjaciółkę. – rzekł
poważnie.
- Oh, Will… Nie mam pojęcia co robić. Nie chcę wyjeżdżać.
Mam pracę, poznałam ciebie, Morgan, Ryan’a no i teraz jeszcze z Brunem mi się
zaczęło układać…
- Może poczekasz jeszcze jakiś czas?
- Chyba tak zrobię, ale cholernie się boję. I jeszcze ten
dopisek… „cisza zwiastuje burzę”.
- Musisz się uspokoić. Staraj się o tym nie myśleć.
- Łatwo mówić.
- Wiem… - westchnął i mnie przyciągnął i mocno przytulił.
Reszta tygodnia minęła spokojnie. Nie wychodziłam z domu, a
na zakupy chodziłam do pobliskiego sklepu gdzie było zawsze pełno ludzi. Czułam
się zastraszona. W weekend nie poszłam na siłownie, siedziałam w domu.
Ćwiczyłam samodzielnie szukając filmików instruktażowych w Internecie. Musiałam
się porządnie zmęczyć, wyżyć. Po dwu
godzinnych ćwiczeniach czułam się o wiele lepiej. Nie musiałam nigdzie
wychodzić, więc wypucowałam mieszkanie, zrobiłam porządny obiad. Popołudniu
Bruno chciał rozmawiać na skype, ale powiedziałam, że nie mam czasu. Wymówkę
stanowił ogrom pracy, choć tak naprawdę nie miałam nic do roboty, żadnych
dodatkowych zleceń od Jane. Nie chciałam psuć mu humoru a najważniejsze nie
chciałam się rozkleić widząc go na płaskim ekranie laptopa.
Następny tydzień wlókł mi się niesamowicie a to z powodu
piątkowego przyjazdu Marsa. Zawiedziony był brakiem kontaktu telefonicznego i
wiem, że podejrzewał iż coś jest nie tak, ale nie narzucał mi się za co byłam
mu niezmiernie wdzięczna. Był sfrustrowany tym, że mu ciągle odmawiałam. Wiem, że
się martwił i był niespokojny, ale ja odczuwałam to samo, a nie chciałam się załamać
słysząc jego głos czy widząc jego buzię.
Samolot miał wylądować w nocy, około godziny pierwszej.
Bruno powiedział, że nie musze przyjeżdżać, spotkamy się w sobotę. Z jednej
strony chciałam go już zobaczyć a z drugiej bałam się sama jechać na lotnisko.
Postanowiłam jednak zamówić taksówkę i ruszyć na spotkanie
Hernandezowi. Kierowca zawiózł mnie pod samo lotnisko, gdzie było trochę ludzi,
więc czułam się w jednej trzeciej bezpieczna. Pełne bezpieczeństwo powinno
właśnie opuszczać pokład samolotu. Skierowałam się w stronę bramki, z której
zaraz powinni wyjść Hooligans. Po kilku minutach w oddali zauważyłam Dre,
ochroniarza Bru a zaraz obok Ryan’a. Zza zakrętu wyszedł też zmęczony i
szczuplejszy o kilka kilogramów Bruno. Burza loków była przykryta czerwoną
czapką z daszkiem, szara bluza zapewniała mu ciepło podczas chłodnej podróży
samolotem a spodnie moro i trampki zapewniały wygodę. Szedł z głową spuszczoną
w dół, ale Ryan mnie zobaczył i się uśmiechnął kierując w moją stronę. Bruno
podniósł głowę i spoglądnął na oddalającego się Ryan’a.
- Cześć mała! – przytulił mnie Keomaka a ja przez ramię
zobaczyłam Marsa stojącego w miejscu i przypatrującego się mojej osobie z
szerokim uśmiechem. Łzy napłynęły mi do oczu ze szczęścia.
- Jak dobrze was widzieć… - wyszeptałam. Oderwałam się od
przyjaciela i podeszłam do Bruna. Stałam tak nieśmiało naprzeciw niego.
- No chodźże tu słońce. – przyciągnął mnie mocno do siebie
a ja się rozpłakałam. Jak dobrze być w jego ramionach… - Opowiesz mi potem o
wszystkim. Jestem zły, że nic mi nie mówiłaś choć wiedziałem, że coś jest nie
tak. Jedziemy do mnie? – zapytał przyglądając się mojej zapłakanej twarzy,
biorąc ją w swoje dłonie i ocierając kciukami mokre poliki. Przytaknęłam głową
i ponownie się w niego wtuliłam.
- Musimy iść. – rzekł Dre.
- No to idziemy. – objął mnie jednym ramieniem, tak, że
byłam przy jego boku.
Mars wziął swoją walizkę i bagaż podręczny i skierowaliśmy
się do osobnej taksówki, gdzie na tylnej kanapie spoczęliśmy zapinając pasy.
Niestety przez nie, miałam ograniczony dostęp, więc Bru chwycił mnie za rękę,
splatając nasze palce.
W ciszy jechaliśmy, nie chciałam nic mówić przy
taksówkarzu. W ogóle nie chciałam nic mówić, ale wiem, że będę musiała.
Po 20 minutach byliśmy na miejscu. Bruno przed wejściem
zapalił jeszcze papierosa. W środku usiedliśmy na kanapie.
- Tęskniłem. – szepnął patrząc w moją stronę.
- Ja też… - odpowiedziałam tak samo.
- Powiesz mi czy mam to z ciebie wyciągać?
- Chodzi o Eda…
- Znowu ten skurwiel! – krzyknął rozzłoszczony.
- Raz do mnie zadzwonił i napisał wiadomość. – zignorowałam
jego ton.
- Co napisał?
- Że mam nie wzywać ochrony, tu chodziło o ciebie, że i tak
mnie zdobędzie, że widział mnie na siłowni i wyglądam seksownie i że ta cisza
zwiastuje burzę. – powiedziałam cicho z oczami wbitymi w szklany niski stolik.
- Kiedy to było? – zdenerwowany wstał z miejsca i zaczął
wydeptywać ciągle tą samą ścieżkę.
- Dwa tygodnie temu. W poniedziałek odebrałam tą wiadomość.
Miałam spódniczkę i jak wracałam do domu, to do mnie zadzwonił i powiedział, że
mam świetne nogi…
- Jezu! – nigdy nie widziałam go tak złego, tak
nabuzowanego. – Przepraszam. – kucnął i przeczesał dłońmi czuprynę.
- Jesteś na mnie zły? – zapytałam niepewnie.
- Zły na siebie. Muszę coś z nim zrobić, cholera. Nie może
cię zastraszać. – spojrzał na mnie.
- Nic nie można z nim zrobić… - westchnęłam. – Już nad tym
myślałam. Myślałam nad powrotem do kraju, ale postanowiłam poczekać z tą
decyzją.
- Wymyślimy coś. Nie wyjeżdżaj. – podniósł się na proste
nogi i podszedł do kanapy gdzie nadal siedziałam. Przykucnął przede mną, kładąc
dłonie na moich kolanach. – Proszę. – zaglądnął prosto w moje oczy z prośbą.
- Nie chcę… ale się boję…
- Teraz tu jestem i nic ci nie grozi. Przepraszam, że
wcześniej nie mogłem ci zapewnić bezpieczeństwa. – ucałował moje dłonie. – Jest
późno, chodź spać.
Zaprowadził mnie do sypialni gdzie odstąpił mi łazienkę. On
znów tłumacząc się stresem wyszedł zapalić. Szybko przebrałam się w
przygotowane przez niego ciuchy, którymi był t-shirt i dresowe spodnie. Gdy
wyszłam już spał. Ułożyłam się za nim, obejmując go w pasie i przytulając się
do jego pleców. Nie pamiętam kiedy czułam się tak dobrze. Ostatnio niezbyt dobrze sypiałam…
Poczułam delikatny dotyk na poliku. Otworzyłam oczy widząc
uśmiechniętą twarz Marsa.
- Cześć słońce! – szepnął.
- Hmm… - zaśmiał się słysząc moją odpowiedź. Przymknęłam
oczy rozkoszując się świetnym samopoczuciem. Po chwili leniwego leżenia dodałam
– Świetnie mi się spało. Jak nigdy.
- W takim razie musisz tu częściej bywać. Słuchaj… mam plan
na wieczór, pójdziemy na kolację do fajnej, przytulnej restauracji, hm?
- Nie możemy zostać tu? – spytałam bojąc się wyjścia na
miasto.
- W sumie mógłbym coś ugotować… - zaczął rozmyślać.
- Na razie kochany, to zrób mi śniadanko, a będę w niebie.
– powiedziałam turlając się po łóżku, wpadając w końcu na niego. Usiadłam na
nim okrakiem i spojrzałam na jego zamyśloną minę.
- No nie wiem, nie wiem… Od wczoraj nawet całusa nie
dostałem…
Pochyliłam się i go pocałowałam. Nie musiał prosić, sama o
tym od dawna marzyłam.
- No teraz mogę iść. – podniósł się do pozycji siedzącej,
pocałował mnie w policzek, po czym zrzucił z siebie.
- Ej brutalu. – zaśmiałam się podskakując na łóżku co było
skutkiem jego ruchu.
- Mów mi Bond, mała. – puścił oczko i śmiesznie kręcąc
tyłkiem wyszedł.
Poszłam do łazienki gdzie zostawiłam swoje rzeczy i się w
nie przebrałam. Przemyłam twarz wodą i zawitałam do kuchni, gdzie Mars pił
kawę, opierając się o blat, nie zważając na to że omlet mu się pali.
- Nie śmierdzi ci coś? – zapytałam próbując ukryć
rozbawienie.
- Hm? – spojrzał na mnie, marszcząc czoło.
- Bruno, spalisz dom jak będziesz taki zamyślony. –
wskazałam na patelnie.
- O cholera! – wyłączył kuchenkę, a zwęglonego naleśnika
wyrzucił. – A miało być tak pięknie. – westchnął a mi się przypomniał tekst
polskiej piosenki „Miało być tak pięknie, miało nie wiać w oczy nam, i ociekać
szczęściem, miały być sto lat, sto lat”.
- Teraz ty się zawiesiłaś. – wytknął mi szczypiąc
delikatnie mój polik.
- Śpiewam sobie w myślach.
- Śpiewaj na głos.
- W życiu! Przy tobie? Wyrzuciłbyś mnie za drzwi bez
wahania.
- Nie może być tak źle. – pocieszył mnie wyjmując miskę z zamiarem
robienia na nowo ciasta.
- Bruno, nie rób wszystkiego od nowa. Kanapki będą okej. –
wzięłam z jego rąk miskę, którą wstawiłam do zlewu i otworzyłam lodówkę.
- A kiedy zdołałeś zaopatrzyć się w tonę jedzenia? – w
środku było dosłownie wszystko, od serów przez wędlinę aż do powideł.
- Presley tu nocowała w zamian za wyposażenie mojej
lodóweczki. – powiedział z chytrym uśmieszkiem.
- Ach, taki bezinteresowny jesteś, co?
- Ja? Zawsze! – obruszył się kryjąc uśmiech.
Śmiejąc się i wytykając sobie różne rzeczy zjedliśmy
pierwszy posiłek dnia.
- Ładna pogoda, co planujemy? – zapytał obejmując mnie
ramieniem. Patrzeliśmy na widok przez okna tarasowe, na piękne wzgórza
Hollywood.
- Kolacje, nie?
- Kolacje się je wieczorem, moja droga… - szepnął wtulając
swój nos w moje włosy.
- No tak…- zarumieniłam się wstydząc własnej głupoty.
- Możemy jechać na zakupy. – zaproponował.
- Zakupy? – zmarszczyłam brwi.
- No, wy, kobiety, lubicie chodzić po sklepach. Poświecę
się. – zaoferował.
- Widocznie nie jestem jedną z nich. Nienawidzę chodzić bez
celu.
- Och, kolejna zaleta. Ja to jednak mam szczęście.
- Yhm… Głupi zawsze je ma. – zaśmiałam się i wyczytałam z
jego miny zamiary, więc od razu zaczęłam uciekać. Ślizgałam się po zimnych
posadzkach, ledwo wyrabiając na zakrętach. Wybiegłam w końcu na taras, gdzie
obiegłam basen. Staliśmy teraz zmachani na jego obu końcach.
- No i co teraz? – poruszył śmiesznie brwiami.
- Jak tam, rozrusznik jeszcze działa? Ha? Płuca już nie te,
co? – wyśmiałam go, przy okazji ganiąc jego niezdrowy nałóg.
- A bioderka nie poszły w szerz? Czekolada też swoje robi,
co? – w oczach zatańczyły mu iskry.
- Mogę być gruba, mi to nie przeszkadza, a tobie? –
kontynuowałam to przekomarzanie/obrażanie się nawzajem. Uśmiechnął się
zadziornie, tak jak tylko on potrafi.
- No chodź do mnie słońce… Przecież nic ci nie zrobię. –
zaczął powoli przemieszczać się dookoła, ale ja robiłam dokładnie to samo.
Nadal dzieliła nas odległość długości basenu.
- Pamiętaj, że nie umiem pływać. – upomniałam go nie chcąc
się utopić.
- Pamiętaj, że i tak cię złapię. – przedrzeźniał mnie.
Zerwałam się z miejsca biegnąc do drzwi tarasowych których jak na złość nie
mogłam otworzyć. Poczułam dłonie Bruna wokół talii. Podniósł mnie i przytrzymał
nad basenem. Wrzeszczałam jakby mnie ktoś torturował, ale w sumie tak było,
bałam się, choć wiedziałam, że krzywdy mi nie zrobi.
- Ej, jak będziesz się tak rzucać to nie utrzymam cię i
wpadniesz.- ostrzegł na co ja od razu zastygłam w miejscu. Zaśmiał się
spostrzegając moją reakcję. Posadził mnie na brzegu basenu, mocząc nogi do
kolan. Usiadł koło mnie i położył swoją głowę na moim ramieniu. Odruchowo swoją
dłoń położyłam na jego poliku, po chwili przemieszczając ją na dół głowy, gdzie
paznokciami i opuszkami palców robiłam mu mały masaż.
- Mmmmrr… - mruczał mi do ucha jak kot.
- Nie wiem czy ci się należy… Zmusiłeś mnie do biegania. –
zaczęłam rozmyślać na głos.
- I tak mnie kochasz. – stwierdził. Słowa wypowiedziane na
głos przybierają na sile. Zrobiło się trochę niezręcznie, bo nie czułam się na
siłach by mu to mówić, nie byłam gotowa na takie wyzwanie. I on też jeszcze
tego nie powiedział. Zauważył, że atmosfera się zagęściła więc standardowo
zaczął żartować.
Popołudniu pojechaliśmy do mnie, żebym mogła się
doprowadzić do porządku. Bruno w trakcie moich przygotowań, szperał w moim
laptopie na co mu zezwoliłam. Chciał zobaczyć mój profil na fejsbuku jako, że
swojego nie może mieć. Widziałam jak przeglądał moje zdjęcia i chyba próbował
pisać do Mai, ale ona niestety nie dawała rady i za bardzo nie wiedziała o co
chodzi. Kazał mi przy okazji spakować coś na jutro i potrzebne rzeczy, żeby
wieczorem mnie dopiero odwieźć. Nie sprzeciwiałam się, bo nie miałam zamiaru
siedzieć sama, zahukana i zastraszona francuskim idiotą. Do torby spakowałam
jeszcze sukienkę, jako, że wieczorem czekała mnie kolacja z Panem Hernandezem,
który chyba się nieco zagalopował pisząc na facebooku do mojej mamy.
- Czy ty nienormalny jesteś? – wyrwałam mu laptopa.
- To twoja siostra? – zapytał zdezorientowany.
- Moja mama! Zresztą ona też nie umie angielskiego.
- Nie ma zdjęć, nie wiedziałem… Ale po nazwisku
wywnioskowałem, że rodzina.
- Coś ty jej napisał? – kliknęłam na okienko.
„hey honey, my name is Bruno and I’m ur sisters boyfriend”
<cześć słodka, mam na imię Bruno i jestem chłopakiem twojej siostry> –
zdążył niewiele, ale jeśli mama wklei to do tłumacza zdziwi się, że z mojego
profilu pisze jej siostry chłopak.
- Wiesz, że moja mama ma siostrę bliźniaczkę, która ma
troje dzieci i czworo wnuków? No i nadal jest ze swoim mężem? A ty napisałeś,
że jesteś jej chłopakiem? – wybuchłam niepohamowanym śmiechem tarzając się nie
kanapie, gdy on siedział speszony nie widząc co począć.
- Da się to jakoś usunąć? – zaczął klikać wszędzie, aż
komputer zaczął wydawać ostrzegające sygnały.
- Nie da.
- Napisz jej jak jest. – poprosił zakłopotany.
- A co z tego będę miała? – zapytałam podnosząc brew do
góry.
- Naukę pływania od Hawajskiego Lwa. Albo spotkanie z Geronimo,
którego przywiezie moja siostra.
- Wolę Geronimo.
Napisałam mamie po polsku, jak wygląda sytuacja i że nie ma
się martwić przygłupim partnerem. Na szczęście uniknęłam jej mnóstwa pytań, iż
była offline.
Na podjeździe Bruna, czekała już jego siostra razem z psem,
który leniwie siedział przy drzwiach, marząc o tym by ktoś go wpuścił.
- Hej Presley, długo czekasz? – zapytał Bru podchodząc do
niej i całując ją w policzek. Była piękna, jak wszyscy chyba w tej rodzinie.
Ciemna karnacja, długie, lśniące i kręcone włosy, brązowe oczy, usta pomalowane na krwistą czerwień i
perfekcyjny makijaż oczu. Czułam się przy niej co najmniej jak szara mysz.
Zauważyłam, że mierzy mnie wzrokiem, po czym delikatnie się uśmiecha. Nie był
to szczery uśmiech. Chyba mnie nie polubiła.
- Poznaj Cassie. Cass, to moja najmłodsza siostra Presley.
– przedstawił nas sobie Bruno. Wyciągnęłam w jej stronę dłoń, spodziewając się,
że ją odtrąci, ale na szczęście myliłam się. Chwyciła ją i lekko potrzęsła--,
jak przystało.
- Miło mi ciebie poznać. – wyszeptałam speszona całą tą
sytuacją i jej perfekcyjną osobą.
- Mi ciebie też. – odpowiedziała i spojrzała na Marsa z
miną, której nie byłam w stanie odczytać. – Już muszę lecieć, Ron na mnie
czeka. – poklepała brata po ramieniu i poszła w stronę samochodu, którym odjechała
z piskiem opon.
- Chyba mnie nie polubiła. – z ust zrobiłam podkowę, tak
jak czynią małe dzieci kiedy coś im nie pasuje.
- Pres jest specyficzna… Pogadam z nią. – wyjaśnił Bruno i
ujął moją dłoń. – Teraz ja będę szykował dla mojej kobiety kolację… A ty idź
sobie i rób coś tam. – powiedział bez ładu.
- Jasne, pójdę sobie i porobię coś tam… - powtórzyłam.
Uśmiechnął się tylko. – Ile potrzebujesz czasu? Bo wiesz, mam tyyyle do
zrobienia, że nie wiem czy zdążę.
- Godzinka… No może półtorej. – spojrzał na zegar. Zeszło
nam trochę czasu u mnie i sam dojazd zajął nam kilkadziesiąt minut. Wnioskując
po jego obliczeniach, o 20 miałam być gotowa.
- Pójdę do gościnnego. – oznajmiłam i uciekłam, nie
czekając na jego słowa sprzeciwu typu „ale tam jest takie niewygodne łóżko,
wiesz?”.
Hmm… ja naprawdę nie miałam nic do roboty. Z nudów
postanowiłam popracować trochę nad moimi włosami. Z torby podróżnej wyciągnęłam
prostownicę, szczotkę i jakiś płyn, który utrzyma mi to co utworzę na miejscu.
Prostowanie zajęło mi kilkanaście minut, więc nadal czułam się znudzona i
bezużyteczna. Kusiło mnie żeby pójść do kuchni i mu pomóc, albo chociaż zająć
miejsce na kanapie w salonie i pooglądać Animal Planet… Zresztą jak mam mu
ufać, że nas nie spali jeśli rano prawie to zrobił? Ech…
Siedź tu z dupą. Wytrzymaj! Dobra! Może jakiś wymyślny
makijaż… Nie… Coś neutralnego, normalnego, żeby chłopaka nie wystraszyć. W
sumie byłam ubrana, pomalowana, uczesana, a zostało mi pół godziny. Weźmy pod
uwagę że wszystko robiłam w żółwim tempie, by wykorzystać cały dany mi czas.
Nie udało się. Jak nic w moim marnym, szarym życiu.
Dobra młoda, nie czas na użalanie. Czeka cię miły wieczór z
czarującym mężczyzną, który działa na ciebie jak narkotyk, nie ukrywajmy.
Położyłam się na łóżku i wpatrywałam w kryształowy
żyrandol. Musi być drogi…
- Cassie? – zapukał Mars, nie wchodząc.
- Już?
- Jeszcze chwilka, a ty gotowa? – nadal mówił przez drzwi.
- A może wejdziesz, co? Przecież nie bierzemy ślubu, możesz
mnie zobaczyć przed tym jakże wielkim wydarzeniem. – zaśmiałam się na co mi
zawtórował i otworzył w końcu drzwi.
Podniosłam się do pozycji siedzącej i poprawiłam włosy.
- Pięknie wyglądasz. – rzekł puszczając mi oczko.
- Ty też niczego sobie. – miał na sobie jasnoniebieską
koszulę, opinającą jego klatkę piersiową oraz dopasowane szare garniturowe
spodnie.
- Zapraszam w takim razie do salonu. – puścił mi oczko i
podał rękę.
Salon wyglądał przepięknie. Nie wiem jak on to zrobił po
cichu i w tak krótkim czasie. Na środku postawił stół, który normalnie tu nie
stał, przy nim naprzeciw siebie dwa krzesła. Kilkanaście świeczek, przygaszone
światła… Było pięknie.
- Jak ty to zrobiłeś? Było cicho jak makiem zasiał. –
zauważyłam.
- Wiesz, jestem silny i zwinny… - powiedział wypinając
klatę. – A teraz zapraszam panią do stołu. – jak na gentelmana przystało
odsunął mi krzesło i zaczekał aż usiądę. Sam przeprosił i poszedł do kuchni,
jak mniemam po kolację.
Zajadaliśmy się kurczakiem w boczku z miodowo-musztardowym
sosem i pomidorami. Było przepyszne. Nie wiedziałam, że z niego aż tak dobry
kucharz.
- No, Panie Hernandez. Było wyśmienite. – pochwaliłam sięgając
po kieliszek z winem.
- Miło słyszeć z Pani ust takie słowa. – zaczął flirtować, wstając
z miejsca. Podszedł do mnie, ujął moją dłoń. Wstałam z miejsca, wiedząc, że
chce bym poszła za nim. Wziął nasze kieliszki i postawił je na paninie. Usiadł i
poklepał w miejsce obok siebie bym spoczęła przy nim.
Zwinnymi palcami, zaczął wygrywać piękną melodię. Nie
musiałam czekać długo by zaczął śpiewać.
To nie jest głupia mała chwila
To nie jest cisza przed burzą.
To jest głęboki i umierający oddech
Tej miłości nad którą pracowaliśmy.
Jestem tym, o którym zawsze marzyłaś
Ty jesteś tą, którą zawsze rysowałem.
Jak możesz mówić, że to dla mnie nic nie znaczy?
Kochanie, jesteś jedynym światłem jakie kiedykolwiek zobaczyłem.
Ty jesteś tą, którą zawsze rysowałem.
Jak możesz mówić, że to dla mnie nic nie znaczy?
Kochanie, jesteś jedynym światłem jakie kiedykolwiek zobaczyłem.
Moja droga,
Tańczymy powoli w płonącym pokoju.
Tańczymy powoli w płonącym pokoju.
Moja droga,
Tańczymy wolny taniec w płonącym pokoju.
Tańczymy wolny taniec w płonącym pokoju.
Przez całą piosenkę patrzyłam na niego jak zaczarowana. To
było niesamowite.
- Powiesz coś? – zapytał cicho.
- Yhm.. – potwierdziłam i odchrząknęłam. – Kocham cię. – te słowa
same wypłynęły z moich ust. Nie panowałam nad tym.
Uśmiechnął się delikatnie i mnie pocałował, ale nie tak
zwyczajnie. Może zabrzmieć tandetnie, ale włożył w ten pocałunek całe swe
serce, wszystko co dobre, czym może mnie obdarzyć. Może mi się wydawało i
koloryzuję wszystko, bo to przydarzyło mi się po raz pierwszy? Nie wiem, ale
wiedziałam, że ta noc będzie nasza…
Nie wiem jak znalazłam się w jego sypialni, całując go jak
opętana. Zbędne były słowa. Mowa ciała i dotyk wszystko załatwiły. Pamiętam
piękne doznania i przede wszystkim słowa, którymi uraczył mnie po wszystkim…
Kocham cię.
Obudziłam się w pokoju Marsa. Naga. Więc to nie był sen? Ach.
Czuję się wyśmienicie. Byłam przyklejona policzkiem do jego nagiego torsu. Na widok
jego w tej chwili zarumieniłam się. Hmm… Trzeba będzie się do tego
przyzwyczaić. Wyplątałam się z jego ramion i poszłam do łazienki, wcześniej
biorąc jego koszulę, która leżała na podłodze. Na samo wspomnienie tego jak ją
z niego zdejmowałam policzki zaróżowiły się jeszcze bardziej. Idź się ogarnij,
dziewczyno.
W łazience zauważyłam małe radio. Ustawiłam, żeby cichutko
grało by Bruno się nie zbudził. Alicia
śpiewała piosenkę, do której mogłam się ustosunkować.
Nie wiedziałam, że zmierzamy tam gdzie kończy się noc
Nie wiedziałam, że coś wisi w powietrzu
A jeśli nawet, to nie wiedziałam, że tak mi na tym zależy
Ten dotyk, kiedy ledwo złapałeś moją rękę, byłam
przepełniona uczuciami, których nie rozumiałam
Nie myślałam, że za milion lat będziemy tutaj
Mam miękkie kolana i motyle w brzuchu
Porywają mnie do tańca zabierając całą przestrzeń
W tym momencie wszystko było jasne
Nie wiedziałam, że coś wisi w powietrzu
A jeśli nawet, to nie wiedziałam, że tak mi na tym zależy
Ten dotyk, kiedy ledwo złapałeś moją rękę, byłam
przepełniona uczuciami, których nie rozumiałam
Nie myślałam, że za milion lat będziemy tutaj
Mam miękkie kolana i motyle w brzuchu
Porywają mnie do tańca zabierając całą przestrzeń
W tym momencie wszystko było jasne
Tak niewiele żebym się zakochała… Kto by pomyślał, emigrantka
z Polski i Pan-Utalentowany-Wszechstronnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz