- Ty wiesz, że pamiętam jak śpiewałaś?
Niezły głosik. Nasze dzieci to będą utalentowane… no i ładne… - mówił od rzeczy
na pokładzie samolotu.
- Bruno… ja nie chcę go znowu spotkać. –
spojrzałam na niego. Przyglądał mi się.
- Pojedziemy tam razem.
- Możemy tam jechać jutro? Chce mieć to
za sobą.
- Jasne. – pocałował mnie w czoło i
splótł nasze palce.
- Kocham cię.
- Wiesz, że ja ciebie też…
- Myślałem, że pojedziemy do mnie… Co to
za różnica? – zapytał Bruno gdy powiedziałam, że ma mnie wysadzić przy mojej
kamienicy.
- No właśnie Bruno, co za różnica? – podchwyciłam.
- Cassie… niedługo znów wyjeżdżam, więc
chciałbym z tobą spędzić jak najwięcej czasu, czy to nie zrozumiałe? – gdy to
powiedział mina mi zrzedła.
- Nienawidzę tego… - przystałam na jego
propozycję, wiedząc, że i tak nie mogłabym przestać o nim myśleć.
Gdy dojechaliśmy do jego domu, poszliśmy
od razu spać. Byliśmy zmęczeni lotem oraz spędzonym leniwie weekendem.
Rano obudziłam się cała czerwona. Moja
skóra cierpiała od nadmiaru słońca, które chwyciło mnie wyjątkowo mocno na
Hawajach. To pewnie przez to oswajanie się z wodą.
Przy śniadaniu do Bru zadzwonił jego manager
Brandon.
- Cześć stary… No odpoczywam… W porządku…
No, nie wiem… Wiesz, że nie lubię takich imprez… Zapytam… Bezsensu jechać jeśli
nie występuję… No wiem, wiem… No dobra… Odezwę się… Trzymaj się. – rozłączył
się.
- Praca? – zapytałam nie oczekując
rozwiązłej odpowiedzi.
- Zostałem zaproszony na VMA w Nowym
Jorku. Nie występuje, ale jestem nominowany, jeśli chcesz możemy pojechać.
Brandon powiedział, że powinienem się pojawić, bo zawsze takich imprez unikam…
- Jak chcesz…
- Pojadę jeśli ty pojedziesz. Weekend w
Nowym Jorku? – zaproponował podchodząc do stołka na którym siedziałam i
obejmując mnie.
- Z tobą zawsze… - wtuliłam się w niego.
Takie weekendy poza domem są męczące, ale
po długim czasie kiedy nie wychodziłam z domu to miła odmiana.
- Będziemy musieli pojechać na jakieś
zakupy. Nie mam sukienek na takie okazje – oznajmiłam.
- Jasne, ale teraz jedziemy do wytwórni.
Umówiłem się z Philem i Arim, musimy trochę popracować. Później wizyta u
doktorka i jeśli będzie czas to zakupy.
- A jak tam Philip i Urbana? – zapytałam.
- Rozwodzą się, sprawa już w toku.
- Miało być tak pięknie… - zanuciłam po
polsku. Bruno spojrzał na mnie z ukosa.
- To było dziwne – zaśmiał się i poszedł
do sypialni by się ubrać.
W pracy nie mogłam się skupić na niczym
bo Bruno ciągle chodził w jedną i drugą stronę dekoncertując mnie. Nic nie
mówił, tylko się śmiał. Miał przyjechać by pracować w studiu, które jest u
góry, a nie chodzić i mnie wkurzać! Na szczęście dużo do roboty nie miałam,
Jane powiedziała, że mam jechać szybciej do domu gdy dowiedziała się, że cały
weekend spędziłam na wyspie. Po 14 napisałam do Marsa, że jestem wolna.
- Cześć Słońce moje najjaśniejsze… -
szepnął mi do ucha zaskakując mnie.
- I tak cię nie lubię. Jedziemy do
psychiatryka. Chcę mieć to już za sobą.
Szczerze? Nie było tak źle jak myślałam.
Rozmawiałam o Edmondzie z doktorem Jedwardem jakąś godzinę. Później miałam się
spotkać z Edem, który podobno nalegał na spotkanie ze mną, ale okazało się, że
akurat ma jakieś zajęcia w grupie i uniknęłam tego starcia.
Po spotkaniu, które upłynęło mi dość
przyjemnie, bo doktor Jedward to uprzejmy, miły, starszy Pan, pojechaliśmy do
centrum na ulicę wypełnioną butikami znanych projektantów. Czułam się nie na
miejscu gdy Hernandez wciągnął mnie do pierwszego z nich. Powiedział, że to
jego ulubiona marka, Gucci. Sprzedawczynie z wielką ekscytacją powitały Bruna.
Nie potrzebowałam kiecki od znanego projektanta, ale Bruno powiedział, że to on
mnie wlecze do Nowego Jorku, więc to on zadba o takie rzeczy. Stwierdził też, że
hieny oceniają książkę po okładce i chce żebym się dobrze czuła w sukience,
którą będzie mi dane włożyć, więc nie mam brać nic na siłę. Wybraliśmy razem
dwie sukienki, które mi się podobały.
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale mam do
zaproponowania coś z nowej kolekcji, lecz nie wiem czy się Państwu spodoba. –
przeszkodziła nam jedna z Pań pracujących w tym sklepie. W rękach trzymała
futerał. – Wzór nie każdemu może się spodobać… - rozpięła do połowy futerał,
gdzie ukazała nam się długa suknia w panterkowy wzór. Widziałam jak Marsowi
oczy się zaświeciły.
- Z chęcią ją przymierzę. – uśmiechnęłam
się widząc reakcję mężczyzny.
Panie przyniosły mi do przymierzalni
buty, które świetnie współgrały z tą drapowaną, panterkową sukienką. Jako pierwszą
ją przymierzyłam i była świetna. Wiedziałam, ze Mars będzie w niebie. Wyszłam i
tak jak myślałam szczęka mu opadła.
- Podoba ci się? – zapytał mając
nadzieję, że powiem tak. Nawet jakby mi się nie podobała wzięłabym widząc jego
reakcję.
- Tak. Świetna. Widziałeś buty? –
podniosłam ją do góry.
- Ty maniaczko. – podszedł do mnie
wiedząc jak kocham buty. Pocałował mnie ale oderwałam się od niego szybko.
- Bruno, jesteśmy w sklepie! Tu są kamery
i pełno personelu.
- To wejdźmy do przymierzalni. – wymruczał
znów przyciągając mnie do siebie.
Oderwałam się szybko i pobiegłam do
przymierzalni gdzie zamknęłam drzwi. Słyszałam tylko jak Bru wzdycha i siada z
powrotem na skórzanej kanapie. Przebrałam się
w swoje ubranie, nie przymierzając pozostałych kreacji.
Bruno zapatrzał się na jakieś buty, które
później postanowił kupić, oraz piękną, błękitną, dopasowaną koszulę, którą powiedziałam,
że ma brać bez dyskusji.
Mieszkanie z Hernandezem to bajka. Jak na
razie. Zdarza nam się posprzeczać, ale nie narzekam. Póki jest przy mnie, jest
dobrze.
W piątek spakowani ruszyliśmy ponownie na
lotnisko. Gdy wylądowaliśmy w Nowym Jorku, postanowiliśmy od razu pokazać się w
hotelu gdzie czekała na mnie niespodzianka przygotowana przez Marsa. Jutro po
południu rozpoczynała się ta gala, więc dziś Bru zarezerwował mnie i sobie
wieczór w SPA.
Koło 10 obudził mnie, oznajmiając, że za
pół godziny przyjdzie ekipa która zajmie się moją fryzurą i makijażem. Mówiłam,
że to niekonieczne, sama umiem sobie wyprostować włosy czy zrobić prostego koka
a makijaż to dla mnie nie jest czarna magia. Ale Mars musi postawić na swoim. Żeby
nie przeszkadzać i nie nudzić się ze mną poszedł na dół, pewnie coś zjeść.
Wrócił pół godziny później biorąc swój futerał z garniturem i pudło z butami
machając mi tylko.
Ekipa dawno się zmyła a ja czekałam w
pełni ubrana, przygotowana i na spóźniającego się Bru.
- Cześć Słońce! Gotowa? – wparował do
pokoju w dziwnym nastroju. Był jakiś za bardzo entuzjastyczny. To nie był mój
Bruno, coś z nim nie tak. Znaczy fajnie, że ma świetny humor, powinnam się
cieszyć, prawda? Ale to nie wyszło samo z siebie. On nie był po prostu wesoły…
był upojony?
- Dobrze się czujesz? – zapytałam
przypatrując mu się. Podniosłam się i stanęłam naprzeciw niego. Oczy miał
jakieś rozbiegane, był pobudzony.
- Wspaniale, a ty wyglądasz przepięknie.
Najchętniej zostałbym z tobą w tym pokoju… - przyciągnął mnie gwałtownie do
siebie próbując pocałować.
- Hej… coś nie tak… Piłeś? – spytałam
ponownie. O co tu chodzi…
- Nie, nie piłem. – mówił nadal
wyszczerzony.
- Bruno, powiedz mi o co chodzi.
- Nic. Po prostu czuję się świetnie…
idziemy?
Przypomniała mi się jego historia w Vegas
z kokainą o której było mi dane czytać i kiedyś nawet mi coś mówił, że nie
wspomina tego najlepiej. Ale czemu miałby brać?
- Bruno. Spójrz na mnie i powiedz mi co
zrobiłeś. – nakierowałam jego twarz na siebie. Nadal się szczerzył. To nie mój
chłopak. Nie jest sobą. On jest pod wpływem, mogę sobie dać uciąć rękę. Nic nie
odpowiadał.
- Nigdzie nie idę. Wracam do domu –
odparłam od razu. Chwyciłam jeansy i koszulkę, po czym zamknęłam się w
łazience.
- Cassie, nie żartuj. Idziemy… – pukał do
drzwi.
Nie słuchałam go. Działałam racjonalnie.
Nie będę z nim jeśli on będzie się truł. Przebrałam się. Gdy wyszłam on chodził
w jedną i w drugą stronę na balkonie, paląc papierosa. Rzuciłam sukienkę na
łóżko, to samo zrobiłam z butami. Rozejrzałam się po pokoju. Spakowałam to co
wcześniej musiałam powyciągać i byłam gotowa do wyjścia.
- Hej, maleńka… co się dzieje? – rzekł
gdy się zorientował, że wychodzę. Nie odpowiedziałam tylko wyszłam. Chyba nawet
za mną nie ruszył.
Gdy siedziałam w taksówce rozmyślałam o
tym co właśnie zrobiłam. Zostawiłam swojego chłopaka, który się naćpał i nie
panuje w pełni nad sobą. Czy ja jestem nienormalna?
Ale z drugiej strony nie mogę mu pozwolić
na takie coś. Tylko czy moja ucieczka w czymś pomoże? Chwyciły mnie wyrzuty
sumienia.
Ale kim jest mężczyzna, który zabiera
swoją kobietę na weekend do innego miasta i chce ją pokazać światu, wcześniej
ćpając? Co on chciał osiągnąć? Myślał, że nie zauważę? Może tak naprawdę nie
chciał tam być ze mną i musiał wspomóc swoje słabe samopoczucie? Już sama nie
wiedziałam co o tym myśleć. Jedna myśl wyprzedzała drugą, ciągle znajdowałam
inne powody jego postępowania dobijając się każdym z nim coraz bardziej.
Na lotnisku od razu skierowałam się do
informacji i zapytałam o najbliższy lot do Los Angeles. Dopiero o osiemnastej i
mam szczęście, bo zwolniło się miejsce. Bez wahania zabukowałam jedno miejsce i
głodna ruszyłam do lotniskowej knajpki. Przechodząc koło stoiska z gazetami
zauważyłam okładki z Marsem. Zachciało mi się płakać.
Zamówiłam sobie burgera z frytkami i lemoniadę.
Gdy zjadłam zaczęłam grać na komórce w jakieś gry, których dawno nie używałam
żeby nie myśleć o tym co się dziś działo. Ale to nie było łatwe…
Gdy znalazłam się w łazience i spojrzałam
w lustro zaczęłam ryczeć. Nie dochodziły do mnie nawet głosy kobiet, które
pytały czy wszystko w porządku.
Najbardziej bolało mnie to, że nie
napisał. Nie zadzwonił. Żadnej reakcji… teraz nie chce mi się wierzyć, że
wszystko co mówił i robił to była prawda. Żyłam kłamstwem. Pięknym kłamstwem.
Jaka ja jestem naiwna. Chyba nigdy się nie zmienię.
Wróciłam i od razu zamknęłam się w moim
mieszkaniu. Sama w czterech ścianach mogłam się użalać nad swoim marnym losem.
Koniec.
Czemu gdy zawsze jest już dobrze, musi
wszystko się psuć? Coraz bardziej przekonuję się do tego by wyjechać stąd przed
ukończeniem wakacji. Kto wie, może już za tydzień… Muszę zapomnieć o tym co tu
się wydarzyło, wymazać ten fałszywy wątek z mojego życiorysu.
Minął tydzień a ja ani go nie widziałam
ani nie usłyszałam sygnału sms’a. Utwierdzam się w tym, że to już koniec a to
co było to tylko zabawa. Nie ma co, nieźle się ubawiłam. W pracy zachowuję się
jak robot, wykonuje polecenia. Jane zauważyła, że coś nie tak, ale pozostaję z
kamienną twarzą, utwierdzając ją w przekonaniu, że wszystko w porządku. Teraz
nawet nie czuję, że potrzebuje przyjaciół. Mam wszystko w dupie. Wszystko dla
mnie jest kłamstwem. Wszystko. Oczywiście, że najchętniej leżałabym w łóżku
wypłakując oczy, ale to niczego nie zmieni. To ja muszę się zmienić. Zobojętnić
na wszystkich dookoła.
Mimo, że ja i on pracujemy w tym samym
miejscu ani razu go nie widziałam. W sumie jakby chciał to mógłby z pewnością
nagrywać w domu albo u Ray-Ro i Stereotypes. Jak się chce to można wszystko.
Nagle przypomniała mi się „plotka”, którą
przeczytałam w Internecie gdy siedziałam u niego w salonie. O tym, że niedawno
był widziany znów z Jessicą, ale on powiedział, że to było w ten felerny dzień
gdy zwichnęłam sobie kostkę. Prawdopodobnie znów z nią jest a ja go irytowałam
i już nie byłam mu potrzebna, więc musiał to jakoś spektakularnie skończyć.
Nienawidzę go.
Byłam ciągle w złym nastroju. Ponura,
niemiła i wredna jak nigdy. Nikt do mnie nie dzwonił, nie pisał. Może dlatego,
że nikt nie wiedział o mojej sytuacji? Ale Ryan? Przecież, on z Brunem spotyka
się ciągle, musiał zauważyć, że coś jest nie tak. Czemu mnie nie uprzedził?
W weekend dużo rozmawiałam z Mają.
Namówiłam ją na przyjazd do mnie. W sumie nie musiałam jej namawiać, bo sama
była chętna, musiałam ją tylko utwierdzić w przekonaniu, że nie będzie mi tu
przeszkadzać. Zarobiła w wakacje w Polsce, więc teraz może sobie pozwolić na
wymarzone wakacje. Przyjedzie na 3 tygodnie, ale możliwe, że ją trochę
udobrucham i zostanie na 4, wtedy będziemy mogły wyjechać razem.
Mogę się jej spodziewać za tydzień.
Jeszcze tydzień w tej samotni.
Czas okropnie się dłuży jak chcemy żeby
przepływał nam szybko przez palce. Ten bolesny okres zawsze się niemiłosiernie ciągnie.
Niestety. Czas zabliźnia rany? Minęły dwa tygodnie a u mnie nic się nie
zmienia. Nadal za dnia jestem niezłamana a wieczorami ryczę jak bóbr. Życie nie
jest łatwe. I z każdą rzeczą, którą widzę, którą słyszę, wiąże jego osobę. Ja
go kocham i nic na to nie poradzę. Głupia, głupia, głupia…
Była sobota i w końcu mogłam ruszyć na
lotnisko by odebrać Maję. Wyczekiwałam tego momentu jak dziecko Bożego
Narodzenia i czasu pojawienia się pierwszej gwiazdki by rozpakować prezenty.
Był wczesny ranek, a jako że miałam jeszcze chwilę a na tym lotnisku byłam już
kilka razy, wiedziałam gdzie jest dobra kawa. Sobie kupiłam mrożoną jako, że
dziś był wyjątkowy upał a Mai wzięłam mrożony napój czekoladowy. Usiadłam na
ławce gdzie miałam świetny widok na ludzi wychodzących z tunelów.
Przesiedziałam może 5 minut i już ją widziałam. Brązowa burza loków z blond
końcówkami wyłoniła mi się zza niewysokiego Azjaty.
- Heeeej! – powiedziała przeciągle.
- Witaj w słonecznym Los Angeles! –
rzekłam wręczając jej napój. – Jak lot?
- Dobrze. Myślałam, że będzie gorzej.
Trochę połamana jestem, ale pogoda tutejsza mi to wynagradza. Aleś ty się
opaliła.
- No co ty? Widać coś? – sama się
zdziwiłam. Nie zauważyłam wielkiej zmiany.
- Jasne. To pewnie te Hawaje, co? –
zapytała. Odwróciłam wzrok przypominając sobie ponownie każdą spędzoną tam
chwilę. – Oh, sory. Zapomniałam.
- Nie, spoko. Musze się przyzwyczaić do takich
wzmianek – szturchnęłam ją żartobliwie w bok – Wskakuj do taksówki.
Wróciłyśmy szybko do domu. Maja była
zmęczona kilkunasto godzinnym lotem więc położyła się u mnie w łóżku i poszła
spać. Na co dzień pozostaje jej kanapa, więc teraz może się wygodnie wyspać na
zapas.
W międzyczasie byłam w sklepie i zaczęłam
szykować normalny obiad. Obie nie jesteśmy obeznane w kuchni. Do tego brak
czasu w tygodniu zmusi nas do mrożonek i jedzenia na wynos.
Wieczorem poszłyśmy na miasto jako, że LA
jest pięknie oświetlone. Mają wzięła aparat, którym ciągle robiła zdjęcia.
Fajnie było w końcu normalnie spędzać czas. Jak za starych czasów, żadnego
udziwniania. Gdy przechodziłyśmy główną ulica usłyszałam nawoływanie.
-
Cassie! Kasia! - zawołał męski dobrze znany mi głos. Zatrzymałam Maję i się odwróciłam.
- Ryan?
- oniemiałam jak go zobaczyłam. Nie widziałam go od około miesiąca.
- Cześć! – uściskał mnie mocno a ja nie
wiedziałam co zrobić.
- Hej… - stałam tak nieruchomo gdy on
mnie obejmował. Gdy się oderwał zrobiło się niezręcznie bo nikt nic nie mówił.
– Poznaj Maję.
- Cześć, miło mi. – wyciągnął do niej
dłoń, którą chwyciła.
- My musimy już iść. Mamy niezły kawałek
do przystanku. – powiedziałam i chciałam już iść.
- Mogę was podwieźć. Jestem samochodem,
byłem na kolacji i teraz wracam do domu. – zaproponował.
- Ym… nie dzięki. Damy sobie radę. –
widziałam katem oka jak Maja wzdycha. Była już zmęczona i zawiodła się gdy
odmówiłam Ryanowi. On to zobaczył i się uśmiechnął.
- Może jednak? – w odpowiedzi wzruszyłam ramionami
i poszłam za nim.
Poszliśmy na pobliski parking gdzie stał
samochód, którego jeszcze nie widziałam.
- Nowa bryka? – zapytałam.
- Tak – powiedział z dumą klepiąc
samochód.
- Faceci – podsumowała Maja.
Usiadłam z przodu, tak odruchowo.
Jechaliśmy w ciszy. Gdy podjechaliśmy pod moją kamienicę od razu wysiadłam.
- Cassie, możemy pogadać? – on również
wysiadł i spojrzał na mnie z nadzieją w oczach. Chwilę się wahałam, ale brak mi
było jego osoby. Chciałabym mieć z nim taki kontakt jak na początku naszej znajomości.
Wtedy gdy jeszcze nie wiedziałam o tym, że przyjaźni się z kimś takim jak Pan Hernandez.
Zaczęłam szperać w torebce. Wyciągnęłam
klucze i wręczyłam je Mai, która stała jak kołek nie wiedząc co począć. Weszła
do kamienicy a Ryan wyciągnął do mnie rękę.
- Przejdziemy się? – zaproponował.
- Jasne.
Przeszliśmy kawałek w ciszy.
- Cass… Co się stało między wami? Bruno
nic nie mówi. – spytał niepewnie.
- Widocznie nie ma o czym opowiadać…
- Cassie – niemal błagał, żebym mu
uchyliła rąbek tajemnicy.
- Nie chcę o tym mówić. Ale uważaj na
swojego przyjaciela… Biorąc narkotyki może się szybko zniszczyć… - powiedziałam
cicho.
- Co? – wrzasnął.
- W Nowym Jorku. Chyba nie mógł znieść
mojego towarzystwa, musiał sobie poprawić humor żeby ze mną wytrzymać… - byłam
bliska płaczu co zauważył i mnie przytulił.
- Nie. Wiesz, że to nieprawda – głaskał
mnie po głowie.
- Nie mam siły już nawet o tym myśleć –
wymknęłam się z jego uścisku. – Idę do siebie. Mam gościa. – zawróciłam,
podążając drogę którą przed chwilą szliśmy. Ryan chyba był w szoku, bo stał w
miejscu gdy oglądnęłam się za siebie. Brakowało mi jego. Ich. Ale to nie moja
wina, to nie ja mam na nich wpływ.
Wróciłam do domu. Maja o nic nie pytała.
Wiedziała o całej sytuacji, ale nic o szczegółach. Wiedziała, że jak będę
chciała to jej w końcu powiem…
Trzy tygodnie minęły w mgnieniu oka. Mai
się tak spodobało miasto i miejscowe plaże na których wylegiwała się całe dnie,
że zgodziła się na jeszcze jeden tydzień. Wiedziałam, że mi się uda!
Jane już wie o tym, że rezygnuję z pracy,
mimo, że bardzo mi się podoba. Brałam sporo zleceń, żeby zająć swój czas.
Zapoznałam Willa z Mają. Była zachwycona jego osobą i byliśmy razem z nim na
zakupach jednego dnia. Maja zawsze chciała mieć przyjaciela geja, który mógłby
z nią chodzić na zakupy i dobierać jej ciuchy. Will może nie był zniewieściały,
ale lubił zakupy i znał się na panujących trendach o których nie miałyśmy
bladego pojęcia.
William rozumiał moją decyzję o
wyjeździe. Stwierdził, że dużo już w tym mieście aniołów przeżyłam.
Poza tym nie na długo wracam do Polski…
Postanowiłam jechać do Anglii, ale to za miesiąc albo dwa jak odpocznę w domu.
Muszę wszystko pozałatwiać, wybrać miejscowość, znaleźć pracę i wtedy mogę
wyruszyć. Stwierdziłam, że pasuje mi takie samotne życie za granicą.
Póki co odcinam się od tych męczących
wakacji i wracam do rodziny.
Niektórzy znajomi dowiedzieli się,
odkryli jakoś mój epizod z Marsem. Publicznie, na forum, mi nie dokuczali ale
wiedziałam, że zapewne między sobą opowiadają jaka to byłam naiwna. Długo tu
nie posiedzę…
Miesiąc później byłam już w Brighton.
Padło na to piękne miasto bo tam właśnie znalazłam świetną ofertę pracy. Jest
to praca w reklamie, do moich obowiązków należy przede wszystkim projektowanie,
ale biorę udział przy planowaniu i organizacji kampanii oraz imprez. Nigdy nie
czułam się tak odpowiedzialna i samodzielna jak teraz.
Czas stanąć na własne nogi!
Mieszkałam w kawalerce. Zaprzyjaźniłam
się z Julie, która pracuje w kawiarni blisko mojego mieszkanka. Codziennie
przychodziłam tam po kawę i śniadanie, a że wczesnym rankiem było mało
klientów, zaczęłyśmy rozmawiać. Świetnie się z nią dogadywałam i teraz co
weekend Julie pokazuje mi miejsca o których w przewodnikach nie piszą.
Nawet sobie nie wyobrażacie jakie Anglia
ma piękne miejsca! Na obrzeżach każdego miasta można znaleźć piękne, ciche
ośrodki lub knajpki gdzie są kolorowe ogrody. Nigdy nie byłam tak zachwycona
przyrodą!
Pogoda oczywiście różni się o sto procent
od LA, ale mi chyba właśnie taki klimat bardziej pasuje… Odzwierciedla mój wewnętrzny
nastrój, którego nie mogę się pozbyć. No nic… głowa do góry. Życie toczy się
dalej. Powtarzam to sobie przed lustrem każdego dnia.
Mieszkam w Brighton już pięć miesięcy i
przeżyłam bez dramatów. Razem z Julie wybieramy się na weekend do Londynu, pociągiem
mamy tylko godzinę drogi, więc często jeździmy tam na imprezy, koncerty i
zakupy.
Był już początek grudnia… urodziny
spędziłam z Julie w mojej kawalerce. Wypiłyśmy winko, ona przyniosła mały
torcik i plotkowałyśmy jak to zawsze między kobietami wygląda. Zbliżają się
święta i zastanawiam się nad powrotem na ten czas do rodziny, lecz sama nie
wiem czy tego chcę. Męczy mnie sytuacja z mamą, której zawsze wszystko mówiłam,
a teraz nie przyznałam się przed nią co się działo w Los Angeles. Po prostu nie
mogłam…
- To jak, wracasz na święta czy
zostajesz? – zapytała Julie gdy jechałyśmy w sobotę do stolicy.
- Nadal się zastanawiam… Jak już
zadecyduję, że pojadę to wszystkie loty będą wykupione – zaśmiałam się - Więc raczej zostanę tutaj.
- Sama? Wiesz, że lecę do Szkocji do
rodziny…
- Wiem, wiem… - znowu w głowie układałam
tabelę z plusami i minusami pobytu w Polsce.
- Zobaczę gdzie dziś możemy skoczyć. –
oznajmiła wyciągając swoją komórkę. Chwilę zajęło jej połączenie z wi-fi, po
czym zaczęła przeglądać wydarzenia w Londynie.
- W klubie Pacha jest jakieś afterparty.
Kupimy skąpe kiecki to pewnie nas wpuszczą. – powiedziała.
- Może być… Ostatnio ten koncert był
słaby. Wole nie iść w ciemno.
- To postanowione. Idziemy do Grace
zostawić torby i potem na zakupy.
Grace to siostra Julie, która mieszka w
Londynie ale weekendy spędza u chłopaka, który mieszka w domu poza miastem,
także gdy przyjeżdżamy do Londynu, zawsze mamy kwaterę.
Nie lubię robić zakupów i chodzić bez
celu po galerii, ale z Julie jest jakoś inaczej. Z chęcią chodzę z nią do
każdego sklepu, później oczywiście jemy na co zawsze czekam i kontynuujemy
zakupy. Jako, że dziś padło na imprezę, musiałyśmy szukać kiecek. W jednym ze
sklepów był duży wybór gdzie bez problemu każda wybrała coś dla siebie. Julie
wybrała czerwoną, bo ten kolor świetnie podkreśla jej ciemną karnację i czarne
włosy. Zazdrościłam jej urody. Ja sama postawiłam na białą sukienkę na
ramiączkach z kolorowym nadrukiem.
W Anglii było już niestety zimno. Znając
siebie i Julie zamówimy taksówkę, bo nikt przecież nie lubi marznąć.
Koło dwudziestej drugiej przyjechał po
nas transport. Kilkanaście minut później stałyśmy w kolejce przed klubem,
trzęsąc się z zimna. Cholera, sukienka na mróz to niezbyt dobry pomysł. Dlatego
też nie jestem zwolenniczką sukienek… Spodnie jakby nie patrzeć są o wiele
bardziej praktyczne.
- Dowód tożsamości. – warknął goryl na
bramce. Podałyśmy mu od razu, bo miałyśmy już przygotowane. Zmierzył nas
wzrokiem patrząc czy wpisujemy się w standardy.
- Zapraszam – usłyszałyśmy i drugi z
Panów otworzył nam bramkę.
Od razu na prawo poszłyśmy oddać nasze
odzienia do szatni.
Klub na szczęście nie był przepełniony,
można było póki co oddychać i nie było duszno. Nie wyróżniało się to miejsce od
innych niczym szczególnym. Plusem zdecydowanie było to że miał piętro, gdzie
było ciszej i gdzie był widok na parkiet który znajdował się na dole.
Poszłyśmy do baru, zamówiłyśmy drinki i
postanowiłyśmy właśnie pójść na górę i obserwować jak się rozwija ta impreza.
- Uuu… ale czekoladowe ciasteczka –
powiedziała Julie i wskazała na loże w kącie sali gdzie toczyła się jakaś
przystolikowa impreza.
Szczęka mi opadła. Kolorowe koszule,
spodnie na kant, złote łańcuchy… Zespół Marsa.
- Julie, może pójdziemy na dół potańczyć?
– spanikowałam i próbowałam się stąd jak najszybciej ulotnić. Ukradkiem obserwowałam
towarzystwo patrząc czy jest tam Bruno albo chociaż Ryan. Nie widzę. Uf, trochę
mi ulżyło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz